date27 Dec.0719:19 print Print artPruska pułapka na Tuska

 
 
"Polska przyzna się do winy i odpowiedzialności, biorąc udział w jakimkolwiek przedsięwzięciu związanym z wypędzeniami
W Polsce nie rozumiemy zagrożenia płynącego z koncepcji upamiętnienia wysiedleń Niemców po II wojnie światowej. Nie wiąże się ono z osobą Eriki Steinbach, lecz z samą doktryną tzw. wypędzenia, która jest częścią tożsamości niemieckiego państwa. Zgodnie z nią za krzywdy Niemców odpowiedzialni są Polacy.


Berlińskie porządkowanie przeszłości
Rok 2008 będzie szczególny dla polsko‑niemieckich stosunków. Po wygranej batalii o kształt unii, gwarantujący dominującą pozycję w brukselskiej strukturze władzy, Berlin wziął się do porządkowania przeszłości. Zaprasza Polskę do współpracy w budowie „widocznego znaku wypędzeń"
Pojęcie wypędzenia ma w RFN szerokie konotacje prawne i polityczne. Fundament złożonej konstrukcji stanowi ustawa federalna o prawach wypędzonych i uchodźców. Zgodnie z jej treścią wypędzony to osoba mająca niemieckie obywatelstwo lub narodowość, która utraciła swoje miejsce dotychczasowego zamieszkania w związku z wydarzeniami II wojny światowej wskutek wypędzenia, wydalenia lub ucieczki. Na pojęcie wypędzenia natykamy się kilkakrotnie nawet w konstytucji RFN. Jego konfrontacyjny charakter wzmacnia ustawa o świadczeniach wyrównawczych. Podważa ona prawomocność utraty majątków pozostawionych na dawnych terenach wschodnich Niemiec.  Ustawodawstwo czyni wypędzenie elementem niemieckiej tożsamości. Dlatego Związek Wypędzonych jest finansowany z budżetu, organizowane są święta i zjazdy, na których bywają niemieccy politycy, a w parlamencie funkcjonuje grupa robocza ds. wypędzonych. Status wypędzonego dziedziczą też po rodzicach kolejne pokolenia.
Stworzenie „widocznego znaku wypędzenia" wpisane do umowy koalicyjnej CDU/CSU-SPD jest z niemieckiego punktu widzenia nie tylko działaniem politycznym, ale i naturalną pielęgnacją własnego dziedzictwa narodowego. Problemem jest to, że z punktu widzenia Warszawy taka konstrukcja niemieckiej tożsamości jest nie do przyjęcia. Od 1945 r. nasza państwowość jest oparta na postanowieniach konferencji poczdamskiej. Z Poczdamu wywodzimy zarówno przebieg polskich granic, jak i prawo do wysiedlenia Niemców i nacjonalizacji pozostawionego przez nich mienia.
Doktryna wypędzeń służy deprecjacji znaczenia decyzji poczdamskich. Opiera się na prawnomiędzynarodowej ocenie wypędzeń Niemców jako zbrodni przeciwko ludzkości, która nie podlega przedawnieniu. Do 1990 r., czyli do momentu zawarcia polsko-niemieckiego traktatu granicznego, służyła za uzasadnienie dla rewizji granicy na Odrze. Jak można było przeczytać w niemieckim ustawodawstwie, „wypędzenie" dotyczyło niemieckich terenów znajdujących się „pod obcą administracją”. Dziś nadal neguje ono polskie prawo do przeprowadzenia wysiedleń i tworzy „jedynie” podstawę do niemieckich roszczeń do odzyskania majątków.
 
Wciąganie Warszawy
Specyficzną konstrukcję wypędzenia przez lata wspierali swym autorytetem niemieccy politycy i przedstawiciele nauki. Jeszcze w 2006 r. prof. Eckart Klein, dyrektor Centrum Praw Człowieka na Uniwersytecie Poczdamskim, napisał w ekspertyzie dla Bundestagu, że wypędzenia i wywłaszczenia są sprzeczne z prawem międzynarodowym. Dzisiejsza propozycja włączenia Warszawy do współkształtowania „widocznego znaku wypędzeń" to polityczna pułapka. Angela Merkel nieprzypadkowo zwleka z decyzją o sposobie upamiętnienia w Berlinie powojennego exodusu Niemców. Do uzyskania międzynarodowego wymiaru tego przedsięwzięcia Niemcy potrzebują jeszcze legitymizacji ze strony Polski. Stąd pochwały, naciski i monity. Wszystko po to, by skłonić Warszawę choćby do symbolicznego zaangażowania w projekt. Gdyby nasz kraj wziął udział w jakimkolwiek przedsięwzięciu, w którego treści jest pojęcie wypędzenia, oznaczać to będzie przyznanie się do winy i odpowiedzialności. Ustawi Polaków w roli wypędzających, a przesiedleńcom nada status ofiar wojny. Przedefiniowaniu ulegnie więc dotychczasowy jednoznaczny podział ról w relacjach polsko-niemieckich, związany z II wojną światową. Niemcy nie będą już tylko jej sprawcami, a Polacy wyłącznie ofiarami. Takiej relatywizacji nie przeszkodzi nawet najszersze, najbardziej wiarygodne włączenie w treść zbiorów muzeum informacji o przyczynach rzekomych wypędzeń. Agresja niemiecka i zbrodnie nazistowskie nie uzasadnią „wypędzenia”, bo łamanie prawa nie stanowi podstawy do innego bezprawia. W perspektywie pojawi się więc kwestia zadośćuczynienia.

Fałszywa symetria
W trakcie powojennych wysiedleń działy się pewnie różne rzeczy. Także te najgorsze. Nie zapominajmy, że były to pierwsze chwile po zakończeniu najstraszliwszej z wojen naszego świata. Zginęły miliony Polaków, a drugie tyle żyło w poczuciu krzywdy i pragnieniu zemsty. Jednak Polacy, w odróżnieniu od Niemców, nigdy w systematyczny sposób nie dokonywali likwidacji innych narodów. Dlatego Polska może wziąć na siebie odpowiedzialność tylko za konkretne przestępstwa popełnione podczas wysiedleń na konkretnych niemieckich obywatelach. Tym bardziej że stanowiły one także złamanie ówcześnie obowiązującego polskiego prawa. Tu po prostu nie ma żadnej symetrii, co sugeruje doktryna wypędzenia.
Granice współpracy, jaką rząd RP może zaoferować Berlinowi w tym obszarze, wyznacza instytucja wypędzenia. We wspólnych projektach („widoczny znak", europejska sieć, podręcznik historii) jest ona dla Polski nie do przyjęcia. Po II wojnie światowej mieliśmy do czynienia z przesiedleniami dokonywanymi na podstawie umowy poczdamskiej. Jeśli Berlin chce to podważać, powinien kierować zarzuty do trzech ówczesnych mocarstw.
 
Obok budowy proponowanego przez premiera Tuska muzeum II wojny światowej z niemieckiej strony przedmiotem wspólnego upamiętnienia mogą być jedynie konkretne ofiary przestępstw, jakich mogli się dopuścić Polacy w trakcie wysiedlania. W procesie pojednania nie ma przecież przeszkody dla wspólnego potępienia takich tragedii i budowy grobów czy pomników. A oferta kilku indywidualnych miejsc pamięci zamiast fałszywego symbolu, który zatruwałby materię stosunków dwustronnych, jest lepszym rozwiązaniem politycznym i rzeczywistym „widocznym znakiem" pojednania. Ciekawe, że taka pielęgnacja pamięci niemieckich polityków nie interesuje. Chcą natomiast wybudowania w Berlinie pomnika swojej prawno-państwowej doktryny. Na dodatek z definicji antypolskiej."
Za: Wprost.pl
----------
Tusk będzie miał niemiły zgryz gdy dołączą, a dołączą na pewno, bracia starsi w wierze... Dodajmy do tego Ukraińców, Rosjan...I mamy powrót do przeszłości. Upokorzonymi łatwiej sterować. 

altCategory: General autorPosted by: unicorn
ViewViewed: 3086 times.KarmaRating: 142/310 positive. ViewVote: [up+¦down-]