"Najwyższym szczeblem w hierarchii złodziejskiej byli „kasiarze". Elita w pełnym tego słowa znaczeniu, przeważnie ludzie wykształceni, wyrobieni towarzysko, obracający się w wytwornych sferach stolicy, właściciele renomowanych lokali rozrywkowych, nocnych kabaratów, willi i pięknych acz niezmiernie kosztownych utrzymanek.
Branża „kasiarzy" narodziła się — jak nietrudno się domyślić — wraz z narodzinami kas pancernych. Ale zanim to nastąpiło, za kasy pancerne służyły po prostu... naczynia gliniane, które wypełniano monetami i zakopywano w ziemi.
Jak się wydaje, były to kasy najpewniejsze, bo nieraz... sami właściciele nie bardzo potrafili znaleźć miejsce, w którym zakopywali drogocenne garnuszki.
W XVII wieku zaczęły wchodzić w użycie kufry ochronne, ale nie stanowiły one dobrego zabezpieczenia, ponieważ dawały się łatwo rozbić. Dlatego też w 1826 roku w USA pojawiły się kufry z grubego, dębowego drewna, pokryte żelaznymi płytkami, obite na krzyż obręczami ze stali i zamykane na klucz. Ważyły jednak zbyt dużo i okazały się nieporęczne w użyciu. Dopiero w 1843 roku Bernard Matt z Londynu wynalazł pierwszą kasę pancerną z prawdziwego zdarzenia. Była to żelazna szafa o ściankach zewnętrznych i wewnętrznych, zaś przestrzeń między nimi wypełniano materiałami ogniotrwałymi. Najpierw była to po prostu woda. Miało to jednak tak ujemny skutek, że gdy wybuchł pożar w miejscu gdzie stała kasa, w przegrodzie między ściankami wytwarzała się para, która rozsadzała skrzynię. Próbowano więc jako izolacji — popiołu drzewnego, ale również z niewielkimi skutkami.
Kasy pancerne miały też ten feler, że łatwo je pruto „rakiem". Skonstruowano przeto kasę pancerną o potężnym pancerzu, grubości 30 milimetrów, złożonym z trzech warstw. Stosowano też blachy stalowe o różnej grubości, zanitowane specjalnymi śrubami. Ale kasiarze i na to znaleźli sposób: po prostu cięli je palnikiem acetylenowym. Wymyślono więc kasy z betonu, wiązanego drutem, o grubości 6 milimetrów. Ale i one okazały się niepraktyczne, otwierano je bowiem zwykłym wiertłem, a w dodatku przy zamykaniu wypadały zawiasy. Na ostatku skonstruowano kasy z płaszczy stalowych, wypełnionych potrójnym splotem spiral stalowych i betonu składającego się z mieszaniny cementu z duromitem, odpornym na wysokie temperatury i kwasy. Zamki znajdowały się w komorze ryglowej wraz z centralnym mechanizmem bolcowo-ryglowym. Od wewnątrz rygle były wysuwane lekko za pomocą koła na cztery strony. Drzwi zawieszano na zewnętrznych zawiasach stalowych, kutych, hartowanych o potrójnych łożyskach rolkowo-kulkowych w kształcie żołędzi. Takie kasy miały się ostać wszystkim włamywaczom świata...
Ale przecież kasiarzom nigdy nie brakowało wiedzy, a także równie ważnej inteligencji. Zazwyczaj doskonale znający się na chemii, umiejący sprawnie posługiwać się „rakiem" i palnikiem acetylenowym, działali przede wszystkim własnym intelektem. „Planowo budowali techniczny gmach włamania" — jak obrazowo wyraził się jeden z przedwojennych reporterów zajmujący się opisywaniem spraw kryminalnych.
Najpierw rozpoznawali dokładnie teren przyszłego działania, dokonując dokładnych i precyzyjnych pomiarów i wyliczeń. Potem wynajmowali w pobliżu akcji — lokal, w którym zakładali warsztat, czy też małą fabryczkę, mającą maskować prawdziwe przeznaczenie lokalu. A miał on służyć kasiarzom bynajmniej nie jako melina, lecz po prostu jako miejsce od którego biegł podkop lub przebicie do wnętrza, gdzie mieściła się kasa pancerna — główny cel ataku ,,kasiarzy". Nieraz wydatki na dokonanie włamania sięgały dziesięciu tysięcy złotych. Skąd jednak brać pieniądze? Z tym sobie jednak łatwo radzili. Po prostu dokonywali włamań do sklepów jubilerskich, czy innych instytucji, gdzie można było znaleźć mniejsze pieniądze, bądź też słabiej były chronione. I dopiero te sumy służyły do sfinansowania operacji: skoku na bank.
Kasiarze wyróżniali się swoistym poczuciem humoru. Złapani przez policję oddawali się bez oporu w ręce władzy. W czasie przesłuchiwania i rozprawy sądowej milczeli jak grób; albo też prowadzili utarczki słowne z prokuratorem i sędzią szermując byskotliwymi powiedzonkami, których nie powstydziłby się sam Arsen Lupin. Ze stoickim spokojem przyjmowali wyrok, zazwyczaj oscylujący blisko dwucyfrówki.
Sławni kasiarze, dorobiwszy się majątku, zazwyczaj nie chodzili już ,,na robotę", a ograniczali się do finansowania skoków. Do takich należał Stanisław Mielczarek: ,,kasiarz-wirtuoz", który uchodził za jednego z najbogatszych ludzi stolicy. Prowadził elegancki dom, a w nim trzymał cały harem — trzy kochanki. Lecz pewnego razu — a było to w 1920 roku — coś go podkusiło — dokonał osobiście włamania do banku w Bydgoszczy. Wrócił spokojnie, syt łupu i chwały tudzież zadowolony, że nie stracił zręczności w palcach. Aż tu nagle do jego mieszkania zapukała policja...
Na rozprawie Mielczarek udawał „kasiarza" -nowicjusza, zresztą występował pod przybranym nazwiskiem. Ale prokurator miał przeciwko niemu miażdżący dowód w postaci donosu, który wpłynął do niego. Była w nim opisana szczegółowo kariera zawodowa Mielczarka, jak również szczegóły pomocne w dalszym śledztwie. Ponadto autor donosu demaskował Mielczarka, podając jego prawdziwe imię i nazwisko. Sąd potraktował jednak Mielczarka dość łagodnie, dając mu w wyroku do odsiedzenia tylko cztery lata..."
Za:
R. Dzieszyński, Ciemna, węsząca, żerująca. Pitaval, Rzeszów 1986, s. 130- 132.
Vabank się kłania