"W stalinowskim ZSRR być literatem oznaczało należeć do grupy najbardziej uprzywilejowanej. Oznaczało też – z nader rzadkimi wyjątkami – wykonywanie drugiego zawodu: donosiciela. „Tajemnica śmierci Maryny Cwietajewej” Irmy Kudrowej to tylko jedna z wielu książek (choć może najbardziej szokująca), które to dokumentują.
Oczywiście, dotyczyło to większości ludzi kultury – no i sporej liczby innych zawodów, jak choćby przywrócony po 1960 r. zawód adwokata. Ten wzór naśladowano w krajach satelickich. Luna Brystygierowa w rozmowie z Henrykiem Piechuchem stwierdziła wprost, że nie mógł drukować ten, kto nie miał zaufania „organów”. Po 1956 r. to się nieco zmieniło, ale niepokorni mogli mieć nadzieję tylko na śladowy nakład – i to po paru, a czasem parunastu latach oczekiwania."
Przeczytaj cały artykuł: »»
W. Gomułka w swoich wspomnieniach fragment tekstu poświęca tajemniczemu wypadkowi samochodowemu... Jest to o tyle frapujące, ponieważ Gomułka bardzo konkretnie opisuje wydarzenia, ze szczegółami ułatwiającymi identyfikację, jednak bez zbędników..Aby porównać- o swoim stanie zdrowia wspomina kilkakrotnie- rana postrzałowa nogi z 1932- policjant go "ustrzelił". Niemniej nie rozwodzi się zbytnio nad tym. Być może to przypadek, być może coś więcej.
W książce Oni Torańskiej (m. in. Berman) aluzyjnie wspomina się o "niesnaskach" pomiędzy przybyłymi ze Wschodu a tzw. krajowcami, gdzie prym wiódł W. Gomułka. Decydenci pochodzenia żydowskiego dość nieufnie podchodzili do Gomułki (pomimo faktu żony Żydówki), co później miało efekt w postaci sprawy "odchylenia prawicowo- nacjonalistycznego". Czy opisany wypadek był próbą zastraszenia Gomułki? Ostrzeżeniem? Oceńcie sami:
"W ramach akcji przygotowawczej do utworzenia rządu tymczasowego, w uzgodnieniu z Biurem Politycznym, na początku trzeciej dekady listopada (1944-Unicorn) udałem się z Lublina na Pragę celem obsłużenia konferencji praskiej organizacji PPR oraz zwołanego w tym celu wiecu ludności. Miałem wtedy do swej dyspozycji wojskowy samochód polowy marki Willis, dobry do jazdy po różnych bezdrożach, lecz całkowicie otwarty, posiadający tylko brezentowy dach. Podróż takim pojazdem w zimny listopadowy dzień nie należała do przyjemności. Toteż chętnie przyjąłem propozycję generała A. Zawadzkiego, żebym pojechał na Pragę krytym samochodem osobowym, który mi dostarczy wraz z kierowcą — żołnierzem pracującym w wojskowych warsztatach samochodowych w Lublinie.
W tym czasie wybierał się na Pragę również Ignacy Loga-Sowinski, mając zamiar wyjechać z Lublina takim samym, jak ja miałem, willisem. Gdy z kolei ja mu zaproponowałem wspólną podróż „luksusowym samochodem" zaoferowanym mi przez Zawadzkiego, chętnie na to przystał, jednakże polecił swojemu kierowcy, aby po naszym odjeździe pojechał za nami willisem na Pragę, gdzie samochód ten będzie mu potrzebny. Razem z nami udawała się na Pragę również moja żona Zosia.
W podróż wyruszyliśmy chyba między godziną 10.00 a 11.00 rano. Na umówionym miejscu oczekiwała na nas czarna, mocno sfatygowana poniemiecka emka, a przy kierownicy siedział dziarsko wyglądający młody żołnierz. Oprócz teczek i jakiejś torby nie mieliśmy innego bagażu. Tylko Loga-Sowiński miał pod płaszczem zawieszoną na karku pepeszę. Zosia zajęła w samochodzie miejsce po lewej stronie z tyłu za kierowcą, ja usiadłem obok niej, Ignaś usadowił się z przodu obok kierowcy. W takiej konstelacji wyruszyliśmy w drogę.
Samochód był mały, obliczony na cztery osoby łącznie z kierowcą. Miał jednak czworo drzwi, wszystkie z odsuwanymi szybami. Do połowy odsunięta była tylko szyba w drzwiach obok kierowcy, pozostałe zamknięto. Swoją teczkę położyłem między nogami, tak samo ulokowała Zosia swoją torbę. W pewnym momencie poczułem jakiś chłód ciągnący od tyłu, miejsce zaś, na którym siedziałem, jakby się pode mną uginało. Sięgnąłem ręką do tyłu i poczułem, że dłoń moja zapada się w jakąś dziurę, która wychodzi gdzieś na zewnątrz samochodu. Okazało się, że zajmowane przeze mnie i przez Zosię siedzenie nie łączyło się z oparciem na całej szerokości samochodu, a tylko trzymało się po obu bokach. W środku zaś pod ciężarem ciała robiła się dziura, przez którą przedostawało się zimne powietrze. Ilustruje to wymownie stan tego wehikułu.
Ale nie tylko samochód był już wyeksploatowanym wrakiem, lecz w dodatku i jego kierowca nie miał należytych kwalifikacji. Jak dowiedziałem się później, nie był on zawodowym kierowcą, a tylko jako robotnik remontowego warsztatu samochodowego zasiadał niekiedy za kierownicą. Nie miał więc niezbędnej wprawy w prowadzeniu wozu. Zauważyłem to już w drodze, kiedy wymijanym na szosie furmankom wygrażał pięścią przez okno za rzekomo nieprawidłową jazdę. Bagatelizowałem to jednak i składałem na karb jego animuszu, zbytniej żywotności. W takim stanie rzeczy dojechaliśmy do Garwolina.
Niedaleko za tym miasteczkiem, przecinając szosę, płynęła rzeczka, której nazwy już nie pamiętam. Wznoszący się nad tą rzeczką solidny most, mający żelazne przęsła, został przez Niemców wysadzony w powietrze przed zdobyciem Garwolina przez Armię Czerwoną. Saperzy zbudowali więc prowizoryczny drewniany most, przez który przejeżdżały wszystkie wojskowe i cywilne pojazdy, no i także furmanki chłopskie. O ile sam most wytrzymywał nawet ciężar czołgu, o tyle jego drewniane poręcze były słabe, obliczone tylko na zabezpieczenie człowieka przed wpadnięciem do rzeczki. W rzeczce tej leżały żelazne przęsła zerwanego mostu w pozycji skośnej do lustra wody. W miejscu tym rzeczka była niezbyt głęboka.
W momencie kiedy nasz samochód wjechał na most, stały na nim dwie chłopskie furmanki ustawione w kierunkach przeciwstawnych, których właściciele, siedząc na wozach, rozmawiali między sobą. Kierowca naszego samochodu zupełnie się zdezorientował. Nie wiedział, co robić. Przyhamował, lecz prowadził samochód na wystający dyszel chłopskiej furmanki. „Co ty robisz, nadziejesz się na dyszel!" —krzyknął do niego Loga-Sowinski. Zdezorientowany kierowca, chcąc uniknąć zderzenia z furmanką, skręcił samochód na prawo i uderzył w drewnianą barierę mostu, niemal pośrodku rzeczki, z której wystawały skośnie leżące przęsła. W momencie uderzenia drewniana poręcz mostu pękła, samochód zatrzymał się na sekundę, jakby zastanawiał się co robić, po czym runął z parumetrowej wysokości do rzeczki, kładąc się prawym bokiem na wpół zatopionym, leżącym skośnie żelaznym przęśle mostu.
Wszystko to trwało parę sekund. Usłyszałem krzyk Zosi. Prawa część leżącego bokiem samochodu napełniła się wodą. Poczułem, że zalała mnie niemal aż po piersi. Na szczęście lewe drzwi, przy których siedziała Zosia, zdołałem otworzyć. Przy mojej pomocy wygramoliła się na zewnątrz, na lewy, nie zatopiony bok samochodu. W ślad za nią wyszedłem ja, nie zapominając zabrać z sobą teczki i jej torby. Drugie drzwi, przy których siedział kierowca, nie dały się otworzyć. Ignaś przedostał się więc do tylnej części wozu i tą samą drogą wyszedł na zewnątrz. Ostatni, z dużym guzem na czole od uderzenia głową w kierownicę, wyszedł z rozbitego samochodu kierowca. Po wystających z wody przęsłach, służących nam za kładkę, podeszliśmy wszyscy blisko brzegu, po czym brodząc w zimnej wodzie wydostaliśmy się na brzeg rzeczki. Dopomógł nam w tym jakiś major Armii Czerwonej, który stojąc na moście był świadkiem tego wydarzenia. Ułatwiając nam wydostanie się z wody, z podziwem mówił do nas: „Wy wtoroj raz radilis" (Urodziliście się po raz drugi). Trudno mu było uwierzyć, że z wypadku tego wyszliśmy wszyscy bez większych obrażeń.
Oprócz kierowcy widoczne obrażenia odniosła tylko Zosia w postaci dużych siniaków pod oczami. Powstały one wskutek uderzenia twarzą w środkową obudowę samochodu służącą za oparcie osobom zajmującym miejsca na przodzie. Ja odczuwałem dotkliwie ból dużego palca u prawej nogi, z którego wskutek stłuczenia i wewnętrznego wylewu krwi zszedł mi później paznokieć. Ignaś ucierpiał najbardziej od swojej ukrytej pod płaszczem pepeszy, tłukąc sobie o nią żebra i mięśnie brzucha, na szczęście niegroźnie. Wszyscy mieliśmy przemoczoną dolną odzież, lecz najbardziej ja, gdyż najgłębiej zatopiła się ta część samochodu, gdzie siedziałem.
Teraz dopiero okazało się, jak roztropnie postąpił Ignaś, polecając w Lublinie swemu kierowcy, aby pojechał za nami willisem. Na szczęście nie przyszło nam na niego długo oczekiwać na szosie. Problem dotarcia do Warszawy mieliśmy zatem rozwiązany. Ale w takim stanie, w jakim byliśmy, nie uśmiechała się nam dalsza podróż w zimny, listopadowy dzień, w dodatku otwartym willisem. Można było narazić się na złapanie zapalenia płuc czy innej choroby. Zdecydowaliśmy przeto, że przed wyruszeniem do Warszawy musimy się choć trochę przesuszyć, zmienić przynajmniej kalesony oraz skarpetki, wylać z obuwia chlupiącą wodę.
Paręset metrów od szosy znajdowała się jakaś wieś. Polecając kierowcy, by zaczekał na nasz powrót, Zosia, Ignaś i ja udaliśmy się w jej kierunku. Upatrzyliśmy sobie nieźle wyglądającą zagrodę chłopską i po przedstawieniu się właścicielom mieszkania wyjaśniliśmy im w czym rzecz, co nas do nich sprowadziło. Prośbę naszą potraktowali przychylnie. Z kalesonami nie było kłopotu. Gospodarz mniej więcej w moim wieku (ówczesnym) wypożyczył je nam. Zamiast skarpet, których chłop nie używał, otrzymaliśmy od niego onuce. Były nawet praktyczniejsze, chroniły bowiem lepiej stopę w mokrym obuwiu. Ale ze spodniami było gorzej. Ich wysuszenie zabrałoby zbyt wiele czasu. Toteż wyżęliśmy je tylko z wody, gospodyni zaprasowała i obsuszyła je nieco żelazkiem nagrzewanym węglem drzewnym, po czym na pół mokre wciągnęliśmy je na siebie. Dosuszyły się na naszych ciałach. Za usługę gospodarze nie chcieli przyjąć żadnego wynagrodzenia. Pozostawiliśmy im przeto naszą przemoczoną bieliznę, a później już z Warszawy z podziękowaniem odesłaliśmy im wszystko, co nam wypożyczyli.
To niezwykłe, pełne potencjalnego tragizmu wydarzenie, tak szczęśliwie dla nas zakończone, pociągnęło za sobą jedynie śmierć wehikułu użyczonego nam, a raczej mnie przez generała Zawadzkiego na podróż do Warszawy. Po wydobyciu go z wody — co nastąpiło następnego dnia — nie nadawał się już w ogóle do remontu. Wymontowano z niego tylko silnik, wrak zaś wyrzucono na szmelc. Oczywiście nie obwiniałem Zawadzkiego o jakąś złą wolę, ale powiedziałem mu, że chyba w całym sztabie Wojska Polskiego nie było bardziej zdezelowanego samochodu i gorszego kierowcy niż ten, który go prowadził."
Za: W. Gomułka, Pamiętniki, t. 2, Warszawa 1994, s. 496- 499.
Ps. Odnośnie zamachów:
http://wiadomosci.polska.pl/kalendarz/kalendarium/article.htm?id=248961
"David Vaina, badacz projektu doskonalenia dziennikarstwa Uniwersytetu Południowej Kalifornii (University of Southern California) przeprowadził analizę różnic i podobieństw blogów internetowych i gazet. Badanie zostało przeprowadzone w ostatnim tygodniu marca 2007 r., na przykładzie tematu wojny w Iraku oraz źródeł, na które powoływano się na obu platformach. Przeanalizowano teksty w pięciu dużych amerykańskich gazetach i sześciu popularnych blogach w poszukiwaniu odpowiedzi na następujące pytania:
- która platforma korzysta z większej ilości źródeł?
- która platforma oferuje większą różnorodność źródeł?
- jakie źródło dominuje na danej platformie?
Spostrzeżenia:
Blogi internetowe powoływały się na większą ilość źródeł, o większej różnorodności. W blogach, w jednym poście powoływano się średnio na 9 źródeł, w przypadku tekstów prasowych, średnia ta była niższa i wyniosła 6 źródeł. Blogi internetowe okazały się pod względem cytowanych źródeł bliższe gazetom niż dotychczas sądzono. Zarówno blogi, jak i gazety chętnie korzystały z tradycyjnych waszyngtońskich źródeł (polityków i specjalistów). W porównaniu do gazet, blogi jednak rzadziej powoływały się na źródła irackie.
I może jako odpowiedź na pytanie, co media tradycyjne myślą o blogosferze, jest fakt, że jedynie 2% tekstów w gazecie skorzystało z blogów jako źródła informacji. Co raczej nie dziwi, blogerzy powoływali się na inne blogi niemal w tym samym stopniu, co na teksty w gazetach.
W powszechnej debacie wciąż brak przekonania, że blogi stanowią istotną formę dziennikarstwa. Wspomniane powyżej badania udowadniają, jak rzetelną pracę dziennikarską może wykonywać autor bloga. Oczywiście, problem weryfikacji źródeł informacji pozostaje nierozwiązany, trudno jest zweryfikować każdy zacytowany w tekście głos. Część z nich jednak powtarza się w innych mediach, wzmacniając zaufanie dla materiałów ukazujących się w blogosferze. Część z badanych blogów udowodniła, że ich funkcja może być równie istotna co funkcja gazet, oferując jednocześnie bardziej syntetyczną, pełną niuansów informację, trudną do znalezienia gdziekolwiek indziej w sieci."
Za:
http://www.em-jak-media.blogspot.com/Kto tu jest więc amatorem a kto zawodowcem?
http://www.ojr.org/ojr/stories/070423_vaina/