"Krzysztof Bosak z LPR wywołał ostatnio publiczny - w telewizji i na łamach gazet - spór czy „Krytykę Polityczną" redagowaną przez Sławomira Sierakowskiego można uznać za pismo pornograficzne i nawołujące do prymitywnej przemocy? Chcielibyśmy podzielić się z Szanownymi Czytelnikami naszą opinią w tej sprawie, gdyż wydaje się nam, że doszło tu do pewnego nieporozumienia. Wbrew temu co sądzą niektórzy, skądinąd słusznie, wzburzeni politycy, zagrożenie ze strony tego środowiska jest o wiele większe z powodu wrzącego tam tygla idei niż z publikacji dziwacznych i roznegliżowanych fotek czy przedruków archaicznych idei towarzysza Lenina.
Pierwszy numer „Krytyki Politycznej" wyszedł w 2002 roku. Obserwowaliśmy ten periodyk od samego początku z rosnącym niepokojem. Nie ze względu na duży nakład. Również szata graficzna pierwszych numerów była dość siermiężna. Jednak dla nas, patrzących z pewnego oddalenia na jarmark bieżących politykierskich szarpanin, było w tych tekstach coś, co nas zaniepokoiło.
Nie ma wątpliwości, że Polacy po 1989 roku nie doczekali się polityków na miarę oczekiwań. Nie pojawiła się odpowiednia propozycja. Wciąż katolicki i doświadczony czterdziestoleciem PRL-u naród zapewne chciał bardziej lub mniej świadomie czegoś, co w obecnych kategoriach należałoby zakwalifikować jako prawicę. Jednak zawodziły kolejne jej postacie i ich niezgrabne mutacje, w których pokładano nadzieje. Właśnie ten brak był przyczyną tego, że możliwym było zbudowanie systemu postkomunistycznego, czyli swoistego rozbudowania na całą rzeczywistość społeczno-polityczną ustaleń „okrągłego stołu". Ale postkomunizm, mimo wielu brzydkich cech, jest konceptem nastawionym na dość wulgarne używanie i przejadanie zasobów narodu. Sam w sobie nie posiada żadnych ambicji intelektualnych. Nie jest ani określoną filozofią politycznym, ani projektem cywilizacyjnym, a bardziej czymś w rodzaju gangu z przedmieścia.
Właśnie w tym kontekście pojawienie się „Krytyki Politycznej" nas zaniepokoiło. Póki jedyną alternatywą dla nieudolnej, nie mogącej się ukształtować polskiej prawicy byli postkomuniści, to w pewnym sensie nie było to groźne. Lewica złożona z arrywistów i nuworyszów była projektem polityczno-biznesowym, a nie cywilizacyjnym. Była swoistym naskórkiem nad zdrową tkanką narodową, pod którą biło polskie i katolickie serce. Zawsze istniała szansa obudzenia się i wymiany naskórkowych elit politycznych na takie, których treść i istota nie byłyby sprzeczne z żywą tkanką społeczną. Jest to możliwe, dopóki złuszczony naskórek nie podejmie udanej próby genetycznego zmutowania tkanki, na której pasożytuje.
Przy „okrągłym stole" władzą podzieliła się pseudoprawica i spragmatyzowana lewica. Wszelka ideowość była zagrożeniem dla tego czysto biznesowego układu. Także ideowość na lewicy, która mogła podnieść czerwony sztandar Rewolucji przeciwko „uburżuazyjnionej" postkomunistycznej socjaldemokracji.
„W obawie przed narodowo-katolicką prawicą Michnik legitymizował pragmatycznych postkomunistów, utrudniając stworzenie miejsca dla ideowej lewicy" pisał Sławomir Sierakowski, deklarując swoje własne plany utworzenia brakującego na lewicy silnego i dogmatycznego ośrodka ideologicznego („Czyż dziennik zdoła kiedy zastąpić proboszcza", „GW" 9.07.2004 r.).
Fryderyk Nietzsche głosił koniec chrześcijaństwa, ale - o czym się często zapomina - również bankructwo Oświecenia. Przepowiadał nadejście zupełnie nowej jakości cywilizacyjnej. Europejska lewica na początku XXI wieku jest właśnie w tej nietzscheańskiej sytuacji. Skonstatowawszy bankructwo kolejnych przedsięwzięć okupione milionami ofiar, opisawszy w kolejnych traktatach sprzeczność praktycznych skutków z założeniami podjętymi jeszcze w XVII czy XVIII wieku, trudno nie myśleć o ich całkowitej rewizji, o swoistym „przewartościowaniu wszystkich wartości" i stworzeniu nowego ideologicznego snu, aby znów- jak ujmuje to Leszek Kołakowski- z rozkoszą oddać „rozum w służbę dogmatu".
To marzenie o nowej ideologii widać chociażby na przykładzie Unii Europejskiej. Pół wieku temu rozpoczęto jej budowę w imię raczej tylko propagandowo lekko schrystianizowanych ideałów Oświecenia, obecnie jest to ewidentnie pozbawione duszy zombi. Czy uda się stworzyć ideologię, która tchnie w nią nowe życie, da ludziom poczucie sensu istnienia w miejsce zabranego im Boga? Gdy Sławomir Sierakowski drukuje komentarze do Lenina pióra Slavoja Żiżka. to trudno nie wyczuć w tym takiego właśnie poszukiwania. Żiżka zafascynował ten leninowski moment wyrwania się do przodu, poszukiwania nowej energii. O to samo zresztą chodzi w książce Alana Badiou. który w poszukiwaniu tych ożywczych energii jest gotów sięgać nawet do (heretycko interpretowanego) św. Pawła z Tarsu.
Właśnie z tej szerszej perspektywy „Krytyka Polityczna" powoduje u nas zapalenie się światła alarmowego.
To nie jest bezideowa grupka postkomunistycznych, zgranych i konformistycznych cwaniaczków, słynnych „kolegów Leszka Millera", którzy robią biznes. To jest przerażający projekt nowej rewolucji, której istotą ma być inżynieria w ludzkich duszach i umysłach, a jej efektem, przebudowa całości świata tradycyjnego w tych jego aspektach, których nie zniszczyło jeszcze tchnienie demoliberalnej i komunistycznej rewolucji. Mało kto w Polsce myśli w takich perspektywach. Niestety, dotyczy to szczególnie prawicy, która łapie władzę, nie mając przemyślanej filozofii politycznej; a więc łapie władzę i gada, prowadząc dramatyczne oralne spory, z których absolutnie nie wynikają żadne przełomowe reformy państwa i społeczeństwa, które zmieniłyby ludzkie myślenie o świecie i uczyniły powrót lewicy do władzy niemożnością. Sławomir Sierakowski znakomicie rozumie, że najpierw jest idea, a potem jest kreacja rzeczywistości na jej podstawie. A więc - wbrew temu, co głosił o „bazie" i „nadbudowie" stary Marks - to idea kształtuje świadomość.
Redaktor naczelny „Krytyki Politycznej" naucza: „Jak pisał Antonio Gramsci: najpierw hegemonia kulturowa, potem hegemonia polityczna. Najpierw więc trzeba przekształcić dyskurs publiczny. Zrobić w nim miejsce dla lewicowej wizji Polski. Pokazać taką możliwość, zapracować na inne skojarzenia z lewicą niż obrona PRL. W Krytyce staramy się budować adekwatny do polskich problemów dyskurs lewicowy i zakorzeniać go w polskich debatach oraz zbierać ludzi, którzy chcą w tym uczestniczyć. Wypuściliśmy już na szerokie wody głównych mediów wielu, którzy podpisują się pod Krytyką Polityczną, co ma sygnalizować obecność odrębnego głosu w debatach publicznych. Kolejny krok to budowa instytucji, która pozwoliłaby produkować wiedzę konieczną do formułowania odpowiedzialnych propozycji zmian w polityce gospodarczej, społecznej, w prawie. Nie ma polityki, bez fachowego zaplecza. Zatem drugi krok, to lewicowy think-tank". („Ze Sławomirem Sierakowskim rozmawiają Michał Godzić i Jakub Lubelski", „Znak", rubryka „Rok 1984", październik 2005 r.).
Jarosław Kaczyński może spać względnie spokojnie, dopóki ewentualną alternatywą dla jego ekipy bez filozofii politycznej jest technokrata Wojciech Olejniczak czy Donald Tusk. Ale co będzie, jeżeli faktycznie nowa lewica wyjdzie ze stadium intelektualnego embrionu i otwarcie zaatakuje sferę polityczną?
Jeśli ci ludzie kiedykolwiek zdobędą władzę i bezwzględnie a dogmatycznie wprowadzą w życie swoje pomysły polityczne, społeczne i - przede wszystkim - kulturowe? Biorąc pod uwagę, że przedstawiciele omawianego środowiska pisują do „Tygodnika Powszechnego", wygląda to na odpowiednią szerokość, aby rządzić Polską. Oczywiście Kościół na modlę „Krytyki Politycznej" kłóci się z naszym wyobrażeniem ortodoksji, ale czy patrząc na to, co dzieje się w Europie Zachodniej - gdzie Kościół z wolna staje się spirytualną przybudówką do lewicowych organizacji walczących o prawa człowieka i sprawiedliwość społeczną - można uznać za pewne, iż w Polsce nigdy do takiego upadku nie dojdzie? Przecież to związany z „Krytyką Polityczną" Jarosław Makowski przeprowadził wywiad ze Stanisławem Obirkiem, w którym - tłumacząc swoją decyzję porzucenia kapłaństwa- ten były jezuita powiedział słynne słowa: „Nie sądzę, bym wybiegał przed szereg. Żyłem w duchu Soboru" („TP", 23.10.2005 r.). Boimy się właśnie tego, że kiedyś to środowisko „Krytyki Politycznej" zrobi nam i wykład soboru, i Katechizmu!
Jeżeli polski Kościół się nie otrząśnie z marazmu, a PiS zrobi polityczną plajtę, to powtórzenie w Polsce drogi, którą przeszły niedawno katolicka Hiszpania czy katolickie Włochy, wydaje się w pełni realne. Sławomir Sierakowski czy ktoś z jego otoczenia jest groźny dla naszej tożsamości cywilizacyjnej, gdyż może odegrać rolę polskiego Zapatero. czyli człowieka lewicy, który nie przychodzi spijać soki władzy, ale konstruować nowego człowieka i nowy świat.
Sławomir Sierakowski już w 2003 roku podpisał słynny „List otwarty do Europejskiej Opinii Publicznej". Czyż nie nadaje się idealnie na terenowego przedstawiciela takiej potencjalnej międzynarodówki nowej, lewackiej ideologii, która zdaje się kiełkować w przeżartej przez postmodernizm Europie? W tymże liście pisano: „Konstytucja dla Europy to kolejny krok na drodze do integracji europejskiej. Pozytywne zjawiska, jakimi wydaje się nam budowa wspólnych instytucji centralnych czy bardziej demokratyczne wybory- unifikujące państwa w jeden organizm i przyspieszające powstanie europejskiej sfery publicznej - są nam przedstawiane jako oczywiste zagrożenie". Niedługo potem Sierakowski napisał: „Im bardziej Unia przypominać będzie jedno superpaństwo, w którym wzrośnie znaczenie obywateli kosztem państw narodowych, tym bardziej będzie solidarna i tym więcej zyskają na tym uboższe społeczeństwa" („Rzeczpospolita", „Krok na margines", 15.12.2003 r.). Gdy ktoś opisuje to, czego szuka, to jest najczęściej już tylko o krok od znalezienia. Czytając Żiżka czy Badiou, to poszukiwanie jest aż nadto odczuwalne. „Problem pozostaje niezmienny i tu znowu wracamy do Marksa, a raczej do jego bezpośrednich poprzedników, Hegla i lewicy heglowskiej" („Znak", październik 2005 r.), deklaruje Sławomir Sierakowski. Wizja wyprowadzenia kolejnej interpretacji z Hegla dla konserwatysty i katolika brzmi jak groźba.
Monstrum Unii Europejskiej ożywione nowym duchem „racjonalności państwa" europejskiego i „rozumu na koniu" to nic innego jak tylko likwidacja państw narodowych i narzucenie niechrześcijańskiej wizji cywilizacyjnej. Obserwując dokonania tej tradycji intelektualnej przez kilka ostatnich wieków, należy się raczej obawiać jej odrodzenia, gdyż znowu może to być jakaś „humanistyczna" wizja antropologiczna, która przełożona na język norm prawnych i systemu instytucji spowoduje parędziesiąt milionów ofiar. Jeśli nawet - załóżmy optymistycznie - nie poleje się krew, to z naszego świata cywilizacyjnego nie zostanie kamień na kamieniu.
Tak więc gdy Sławomir Sierakowski pisze „Obelgami nie będziemy się przejmować" („Rzeczpospolita" 19.06.2007 r.) pozostaje jedynie skwitować, że tego się, niestety, obawiamy. Po prawej stronie sceny politycznej świadomość zagrożenia jest bowiem niewielka, gdyż tu nie rozumie się nauk Gramsciego, iż myśl poprzedza i kształtuje rzeczywistość za pomocą kultury. Gdy 31 maja 2007 roku w warszawskim Colegium Civitas toczyliśmy publiczną debatę z Arturem Zawiszą i Szymonem Rumanem, ten drugi, rzecznik prasowy Marka Jurka, a więc osoba dosyć wpływowa, krytykował Sławomira Sierakowskiego za chęć stania się częścią establishmentu postkomunistycznego. Gdybyż tylko tak było, to nie powstałby ten tekst! Tu nie chodzi o jakieś lewe skrzydło SLD, a o nową wizję cywilizacyjną zbudowaną na heglowskiej fenomenologii.
Niestety, także czytając ostatnią recenzję Tomasza Terlikowskiego z najnowszej programowej książki środowiska „Krytyki Politycznej" pt. „Przewodnik lewicy" ("Rzeczpospolita", 06.06.2007 r.) nie sposób tam znaleźć nic poza potokami emocjonalnych wyrazów oburzenia. Ale oburzenie nie jest stanowiskiem politycznym ani tym bardziej filozoficznym. Wbrew reakcjom Tomasza Terlikowskiego, „Przewodnik lewicy" wydaje się raczej źródłem przynajmniej chwilowego spokoju. Widząc ewidentne oznaki ideowego wrzenia w kotle „Krytyki Politycznej", środowisko wydało owoc całkowicie niegroźny. Ewidentnie, na razie, nie znaleźli (jeszcze) pomysłu.
Niestety, także czytając ostatnią recenzję Tomasza Terlikowskiego z najnowszej programowej książki środowiska „Krytyki Politycznej" pt. „Przewodnik lewicy" ("Rzeczpospolita", 06.06.2007 r.) nie sposób tam znaleźć nic poza potokami emocjonalnych wyrazów oburzenia. Ale oburzenie nie jest stanowiskiem politycznym ani tym bardziej filozoficznym. Wbrew reakcjom Tomasza Terlikowskiego, „Przewodnik lewicy" wydaje się raczej źródłem przynajmniej chwilowego spokoju. Widząc ewidentne oznaki ideowego wrzenia w kotle „Krytyki Politycznej", środowisko wydało owoc całkowicie niegroźny. Ewidentnie, na razie, nie znaleźli (jeszcze) pomysłu.
Opracowanie nie wykracza poza pomysły na poziomie Joanny Senyszyn. Oczywiście chcą zabijać dzieci poczęte i propagować homoseksualizm, ale wszystko to w retoryce wtórnej, znanej od dawna. W Polsce się na tym nie pojedzie. Problemem nie są konkretne pomysły, lecz idea odrodzenia dogmatycznej, cywilizacyjno-twórczej ideologii na bazie heglizmu, a więc systemu konkurencyjnego w stosunku do chrześcijaństwa. Jeśli katolicka prawica chce być partnerem dla radykalnej lewicy, to musi pracować nie tylko nad wynikami sondaży, ale przede wszystkim nad katolicką i kontrrewolucyjną filozofią polityczną. Aby coś zrobić, najpierw filozofia polityczna musi powiedzieć co i jak jest do zrobienia.
Przewrotnie możemy powiedzieć, że to, o co poszła cała awantura, wcale nie musi być tragedią. Oczywiście, program Sławomira Sierakowskiego w telewizji publicznej to danie trybuny wiadomym poglądom. Ale może niech już lepiej Sierakowski zajmuje się robieniem programu telewizyjnego niż budowaniem niebezpiecznej ideologii. Straszące duchami PRL-u korytarze na Woronicza wraz z zabójczym intelektualnie systemem tamtejszych rozgrywek personalnych potrafią trwale zaabsorbować i wciągnąć w postkomunistyczny system, gdzie chodzi o biznes, a nie o ideologię. To moralnie pustoszące, ale w sumie niegroźne ideologicznie.
Jeżeli polska prawica nie jest zdolna intelektualnie zwalczać nowej lewicy na polu walki „na książki", to wcale nie musi być to taki zły pomysł. Jak się samemu nie ma nic ciekawego do powiedzenia, nic się nie czyta i niczego się nie rozumie, to może rzeczywiście lepiej oddać telewizję ideowym wrogom?"
Za:
Najwyższy Czas, nr 26/2007, s. 12- 14.