
"Rzut oka na stosunki polsko-rosyjskie w ciągu trzech ostatnich wieków oraz po prostu na mapę nie napawa przesadnym optymizmem co do rezultatów konfrontacji z Moskwą w kluczowych dziedzinach, ale okazuje się, że nie jest z nami tak źle.
Wprawdzie Rosjanie podśmiewają się, że Polska to podnóżek Zachodu czy też zwłaszcza Stanów Zjednoczonych (albo inne utensylia przeznaczone ku wygodzie suwerena) i żadna zagranica, tylko gubernie zachodnie imperium itp., ale pojawiają się na Wschodzie wypowiedzi pod naszym adresem- zwłaszcza ostatnio - które brzmią dość budująco. W każdym razie, mimo antypolskiej z reguły treści, traktują one nasz kraj poważniej niż zasługiwałby na to w ocenie kogoś, kto z perspektywy nadwiślańskiej obserwuje cały tutejszy bałagan. Upraszczając tylko odrobinę, można powiedzieć, że im bardziej stawiamy się Moskalom, tym więcej mamy w ich oczach z orła, a mniej z lekceważonej kuricy. Rosjanie bowiem tradycyjnie „nie uważają" słabych lub też takich, co słabość zdradzają. Co prawda zaszkodziła nam bardzo pod tym względem całkowita wasalizacją Polski powojennej i niepotrzebnie serwilistyczna na ogół postawa wobec Moskwy przez kilkanaście lat po roku 1989, lecz ostatnio trochę nadrabiamy straty. Parę tygodni temu w prasie rosyjskiej pojawiły się artykuły i komentarze omawiające nieugięte stanowisko Warszawy, opatrzone wcale nie ironicznymi tytułami w rodzaju: „Polska atakuje na wszystkich frontach". Ich autorzy z podziwem wskazywali na cwaną grę naszego rządu, który sprawie eksportu wędlin potrafił nadać wymiar europejski, a do protestu przeciw Rurociągowi Północnemu - posługując się tyleż modnymi, co i demagogicznymi argumentami ekologów - namówił inne kraje leżące nad tym morzem. Polska pokazała, że nie pozwoli ot, tak, na dogadywanie się ponad swoją głową, choć skądinąd nie nosi jej aż tak bardzo wysoko. Wywołało to i wściekłość Rosji, i jednocześnie pewien respekt. W każdym razie nikt z Kremla nie ośmieliłby się teraz skierować pod adresem polskich władz pogróżki, jaką niedawno otrzymał Kiszyniów, wadzący się z Rosją o Naddniestrze: „Zanim wyciągniemy rękę do rządu Mołdawii, to on prędzej wyciągnie nogi".
Niedawno okazało się nawet, że postępowanie Warszawy może być nawet wzorem do naśladowania dla zagranicznej polityki Kremla, zdawałoby się przecież po azjatycku przebiegłej do granic możliwości. A tymczasem: „Trzeba się uczyć choćby od Polaków, którzy potrafią wiązać dostawy swojego mięsa do Rosji z problemami politycznymi i militarnymi" - powiedział ostatnio Leonid Iwaszow, przewodniczący rosyjskiej Akademii Problemów Geopolitycznych, generał zresztą.
Ten swoisty stosunek Rosjan do nas, zazdrość i chęć naśladowania pomieszana z nienawiścią, streszczająca się w niemieckim pojęciu Hassliebe, tkwi korzeniami głęboko w przeszłości. Moskwa darzy Polskę maskowanym poważaniem, ugruntowanym może po roku 1920, może po 1863, a może i po sięgającym jeszcze wojen prowadzonych przez Stefana Batorego, bo kompleksy tkwiące w psychikach narodowych to fenomen trudny do ogarnięcia. Co tu ukrywać, długo byliśmy dla Rosji oknem na świat, inny niż stepowej cywilizacji turańskiej. Polszczyzna przez pewien czas miała na carskim dworze status, który dużo później miał język francuski. Zanim Piotr I puścił się w rajzę po Europie to co najlepsze podglądali Rosjanie właśnie u nas: wnuczki nieokrzesanych bojarów od polskich dam uczyły się ogłady, a żony sowieckich oficerów - że nic należy na raut wkładać nocnych koszul.
Przy okazji warto zwrócić uwagę na inne słowa Iwaszowa, który krytycznie opisuje współczesne zachowanie się Federacji Rosyjskiej w relacjach międzynarodowych: „Sukces można osiągnąć tylko poprzez aktywne działania, a takich w Rosji dzisiaj brak. Nie wiemy, czego chcemy, podejmujemy jakieś akcje partyzanckie na arenie geopolitycznej, a także wewnętrznej, ostrzeliwujemy się, gdy ktoś nas przyciśnie, ale i tak odstępujemy. W Rosji nie istnieje jeszcze ukierunkowana strategia geopolityczna, nie rozumiemy jeszcze całkowicie naszego ogromnego potencjału w tym zakresie". W naszym interesie jest oczywiście, aby takiej samoświadomości nasz sąsiad wschodni nie osiągnął nigdy. Z drugiej strony zresztą małpowanie naszego rządu przez Kreml może dosłownie bokiem wyjść całemu kontynentowi, bo szef Akademii Problemów Geopolitycznych w dalszym ciągu swojego wywiadu, zatytułowanego „Rosja - światowy partyzant", wzywając do brania przykładu z odważnej Warszawy, wobec Zachodu użył starego, podręcznego straszaka moskiewskiego: „Dlaczego więc nie wykorzystać naszych rurociągów? Rozmieszczajcie sobie w Europie tarczę anryrakietową, przyjmijcie do NATO Gruzję i Ukrainę, a wtedy Rosja zastanowi się, czy będzie dalej wypełniać swoje zobowiązania dotyczące dostaw do Europy nafty i gazu. Nie ma co obawiać się, że straciim rynek. Wystarczy odwrócić nasze rury na wschód".
Niedawno okazało się nawet, że postępowanie Warszawy może być nawet wzorem do naśladowania dla zagranicznej polityki Kremla, zdawałoby się przecież po azjatycku przebiegłej do granic możliwości. A tymczasem: „Trzeba się uczyć choćby od Polaków, którzy potrafią wiązać dostawy swojego mięsa do Rosji z problemami politycznymi i militarnymi" - powiedział ostatnio Leonid Iwaszow, przewodniczący rosyjskiej Akademii Problemów Geopolitycznych, generał zresztą.
Ten swoisty stosunek Rosjan do nas, zazdrość i chęć naśladowania pomieszana z nienawiścią, streszczająca się w niemieckim pojęciu Hassliebe, tkwi korzeniami głęboko w przeszłości. Moskwa darzy Polskę maskowanym poważaniem, ugruntowanym może po roku 1920, może po 1863, a może i po sięgającym jeszcze wojen prowadzonych przez Stefana Batorego, bo kompleksy tkwiące w psychikach narodowych to fenomen trudny do ogarnięcia. Co tu ukrywać, długo byliśmy dla Rosji oknem na świat, inny niż stepowej cywilizacji turańskiej. Polszczyzna przez pewien czas miała na carskim dworze status, który dużo później miał język francuski. Zanim Piotr I puścił się w rajzę po Europie to co najlepsze podglądali Rosjanie właśnie u nas: wnuczki nieokrzesanych bojarów od polskich dam uczyły się ogłady, a żony sowieckich oficerów - że nic należy na raut wkładać nocnych koszul.
Przy okazji warto zwrócić uwagę na inne słowa Iwaszowa, który krytycznie opisuje współczesne zachowanie się Federacji Rosyjskiej w relacjach międzynarodowych: „Sukces można osiągnąć tylko poprzez aktywne działania, a takich w Rosji dzisiaj brak. Nie wiemy, czego chcemy, podejmujemy jakieś akcje partyzanckie na arenie geopolitycznej, a także wewnętrznej, ostrzeliwujemy się, gdy ktoś nas przyciśnie, ale i tak odstępujemy. W Rosji nie istnieje jeszcze ukierunkowana strategia geopolityczna, nie rozumiemy jeszcze całkowicie naszego ogromnego potencjału w tym zakresie". W naszym interesie jest oczywiście, aby takiej samoświadomości nasz sąsiad wschodni nie osiągnął nigdy. Z drugiej strony zresztą małpowanie naszego rządu przez Kreml może dosłownie bokiem wyjść całemu kontynentowi, bo szef Akademii Problemów Geopolitycznych w dalszym ciągu swojego wywiadu, zatytułowanego „Rosja - światowy partyzant", wzywając do brania przykładu z odważnej Warszawy, wobec Zachodu użył starego, podręcznego straszaka moskiewskiego: „Dlaczego więc nie wykorzystać naszych rurociągów? Rozmieszczajcie sobie w Europie tarczę anryrakietową, przyjmijcie do NATO Gruzję i Ukrainę, a wtedy Rosja zastanowi się, czy będzie dalej wypełniać swoje zobowiązania dotyczące dostaw do Europy nafty i gazu. Nie ma co obawiać się, że straciim rynek. Wystarczy odwrócić nasze rury na wschód".
Tak czy inaczej, być może jest jakaś prawda w powiedzeniu, że Rosja to kolos na glinianych nogach. Parę razy przecież zachwiał się bardzo mocno. Według ostatnich prognoz bijących na alarm demografów, w połowie tego stulecia liczba ludności Rosji ma wynosić dokładnie tyle, ilu obecnie obywateli liczy Rzeczpospolita. Tym kasandrycznym przepowiedniom można wierzyć albo raczej nie, ale istotnie na olbrzymich połaciach Syberii i Dalekiego Wschodu mieszka dzisiaj mniej ludzi niż w epoce kamiennej i wciąż ich ubywa, głównie zresztą z powodu ucieczki do części europejskiej Federacji Rosyjskiej. Zdaniem innych specjalistów, lada dekada skończą się rosyjskie zapasy ropy naftowej oraz gazu. Kto wie, może już nasze dzieci doczekają czasów, gdy potęga Moskowii, która napsuła nam tyle krwi, nie będzie w stosunku do Rzeczypospolitej dużo większa niż na przełomie XVI i XVII stulecia. A wtedy... Ech, można pomarzyć: zawsze powtarzam swoim Ałtajczykom, że gdyby nie nasze oraz ich przywary narodowe, na Irtyszu byłaby dziś granica Wielkiej Rzeczypospolitej i Chanatu Ojrockiego.
Tymczasem udzielanie przez Polskę nauk Rosji wolno potraktować jako akt sprawiedliwości dziejowej: w końcu dziesiątki lat przywódcy polskiej partii komunistycznej tyle razy jeździli po słynne z anegdoty wskazówki do Moskwy... Rosjanie wciąż wypominają, ile to nam, niewdzięcznikom i zdrajcom Słowiańszczyzny, pomagali kosztem wielu wyrzeczeń. Wypada zatem zrewanżować się w końcu za braterskie porady i instrukcje - pora odpłacić pięknym za nadobne."
Za: "Najwyższy Czas", nr 29- 30, s. 34- 35.