
"Mieszkałam we wsi Lulówka (powiat Horochów, województwo Lwów) wraz z rodzicami, dwunastoletnim bratem, babcią i piętnastoletnim chłopcem - służącym. Dwa domostwa, nasze i pobliskich sąsiadów, odcinał od reszty wsi lasek.
Dzień 16 lipca 1943 roku, jak pamiętam, był słoneczny i ciepły. W naszym gospodarstwie praca szła normalnym rytmem. Ojciec z sąsiadami śrutował zboże w stodole. Babcia pozostała w kuchni. Mama robiła coś w ogródku i zabrała mnie tam ze sobą. Miałam wówczas prawie siedem lat."
Nagle przybiegła sąsiadka. - Mordują! - krzyknęła. Powstała wielka panika, wszyscy w popłochu gdzieś gnali. Mama wpadła do domu, zaczęła pakować jakieś rzeczy do walizki. Z walizką popędziła za dom, gdzie rósł łan maku i tam ją ukryła. Nie odstępowałam mamy na krok. Wszyscy razem: rodzice, brat, służący, no i ja pobiegliśmy w kierunku lasu. Ukryliśmy się za lasem. Dookoła rozlegały się jakieś strzały, jęki i krzyki, a my czołgaliśmy się w zbożu. W drodze natrafiliśmy na dwunastoletniego kuzyna, który pozostał już z nami. Uciekając, spotykaliśmy różnych ludzi, szczególnie wyraźnie zapamiętałam płaczącą kobietę z obciętym uchem. Szliśmy dalej i dalej. Po jakimś czasie strzały ucichły. Słychać było tylko jęki niedobitków. Siedzieliśmy w zbożu, przy samej drodze. Myślę, że mieliśmy przejść do drugiego łanu, dlatego tatuś wyjrzał na drogę. I w tym momencie przechodził dwuosobowy patrol. Padła komenda: stój! Zapytali ojca, czy jest sam. Nie mógł skłamać, siedzieliśmy tuż za nim i nie było żadnej możliwości, aby się ukryć. Kazali wyjść całej szóstce i zaprowadzić się do domu. Mamie zrobiło się chyba słabo, bo nie mogła iść, więc popychali ją i krzyczeli. Z naprzeciwka, gdy nas dostrzeżono, dołączyło jeszcze dwóch banderowców.
Kiedy weszliśmy do domu, wszystko tam już porozlewano i zdemolowano. W drzwiach jednego z pokoi stał z rozpartymi rękami zapewne herszt bandy. Był najlepiej uzbrojony. Mama podeszła do niego i zaczęła go prosić, aby nas nie zabijali. Warknął: - Ne gawari do meny. - Mama rozpłakała się. Padł strzał. Nie wiem, w jaki sposób znalazłam się na podłodze. Leżałam cichutko. Słyszałam, jak chodzili po domu, stukali buciorami i rozmawiali między sobą. Nie czułam żadnego uderzenia ani bólu. Musiałam zemdleć, ponieważ po obudzeniu się myślałam, że spałam. Strasznie chciało mi się pić.
Wstałam bardzo słaba i wyszłam na podwórko. Nie zwracałam na nic uwagi. Marzyłam tylko o tym, żeby położyć się do koryta. Myślałam, że tam jest woda i będzie mi tak dobrze, ale wody nie było. Zrobiło mi się mdło... Obudziłam się w korycie. Ciągle chciałam pić. Wyszłam z niego i zauważyłam stojące obok studni wiadro z wodą. Ręką nabierałam wodę do buzi. Była ciepła, mimo to długo ją piłam. Wróciłam z powrotem do domu i położyłam się w to samo miejsce, gdzie leżałam pobita na podłodze i natychmiast zasnęłam.
Kiedy ponownie się obudziłam, czułam się już lepiej. Zaczęłam chodzić po domu i szukać członków mojej rodziny. Wszyscy zostali zabici. Tatuś leżał w poprzek łóżka, twarzą do pościeli. Miał całą koszulę mokrą od krwi. Mama leżała obok stołu, brat za stołem, kuzyn pod łóżkiem, a służący obok łóżka. Babcię zabito na podwórku. Nie uciekała z nami, ukryła się w schowku z chrustu przy domu, ale kiedy usłyszała, tak sądzę, co się dzieje, to wyszła i też ją zabili. Wszędzie było pełno krwi. Nawet moja sukienka i włosy zesztywniały od niej. Postanowiłam się przebrać. W tym celu wybrałam mamy bluzkę, która bardzo mi się podobała. Ponieważ lewa ręka w łokciu była przebita na wylot, a krótki rękawek sukienki był zakończony mankiecikiem, wiedziałam, że przy zdejmowaniu będzie mnie bardzo bolało. Postanowiłem więc rozciąć mankiet. Wzięłam nożyczki z maszyny do szycia, usiadłam na progu i usiłowałam ciąć. Byłam jednak tak słaba, że nie mogłam nożyczek podnieść do góry. Co je trochę podniosłam, to mi ręka leciała w dół. Męcząc się tak musiałam usnąć, bo mi się wydawało, iż wszyscy pozabijani wstali i wyszli. Po chwili z powrotem wchodzą; mama wchodzi ostatnia, kładzie mi rękę na głowie i mówi: - Siedź tu, Olesia, siedź. - W tym momencie obejrzałam się za siebie i stwierdziłam, że wszyscy leżą tak, jak leżeli. To już nie był sen, bo dokładnie pamiętam, jak przy obróceniu głowy zabolała mnie rana, którą miałam po prawej stronie ramienia.
Wstałam bardzo słaba i wyszłam na podwórko. Nie zwracałam na nic uwagi. Marzyłam tylko o tym, żeby położyć się do koryta. Myślałam, że tam jest woda i będzie mi tak dobrze, ale wody nie było. Zrobiło mi się mdło... Obudziłam się w korycie. Ciągle chciałam pić. Wyszłam z niego i zauważyłam stojące obok studni wiadro z wodą. Ręką nabierałam wodę do buzi. Była ciepła, mimo to długo ją piłam. Wróciłam z powrotem do domu i położyłam się w to samo miejsce, gdzie leżałam pobita na podłodze i natychmiast zasnęłam.
Kiedy ponownie się obudziłam, czułam się już lepiej. Zaczęłam chodzić po domu i szukać członków mojej rodziny. Wszyscy zostali zabici. Tatuś leżał w poprzek łóżka, twarzą do pościeli. Miał całą koszulę mokrą od krwi. Mama leżała obok stołu, brat za stołem, kuzyn pod łóżkiem, a służący obok łóżka. Babcię zabito na podwórku. Nie uciekała z nami, ukryła się w schowku z chrustu przy domu, ale kiedy usłyszała, tak sądzę, co się dzieje, to wyszła i też ją zabili. Wszędzie było pełno krwi. Nawet moja sukienka i włosy zesztywniały od niej. Postanowiłam się przebrać. W tym celu wybrałam mamy bluzkę, która bardzo mi się podobała. Ponieważ lewa ręka w łokciu była przebita na wylot, a krótki rękawek sukienki był zakończony mankiecikiem, wiedziałam, że przy zdejmowaniu będzie mnie bardzo bolało. Postanowiłem więc rozciąć mankiet. Wzięłam nożyczki z maszyny do szycia, usiadłam na progu i usiłowałam ciąć. Byłam jednak tak słaba, że nie mogłam nożyczek podnieść do góry. Co je trochę podniosłam, to mi ręka leciała w dół. Męcząc się tak musiałam usnąć, bo mi się wydawało, iż wszyscy pozabijani wstali i wyszli. Po chwili z powrotem wchodzą; mama wchodzi ostatnia, kładzie mi rękę na głowie i mówi: - Siedź tu, Olesia, siedź. - W tym momencie obejrzałam się za siebie i stwierdziłam, że wszyscy leżą tak, jak leżeli. To już nie był sen, bo dokładnie pamiętam, jak przy obróceniu głowy zabolała mnie rana, którą miałam po prawej stronie ramienia.
Dałam sobie spokój z tym rozcinaniem. Wyszłam przed dom i nadsłuchiwałam, co się dzieje u sąsiadów. Oni byli liczną rodziną, ale nikt nie chodził po podwórku. Wyły tylko psy. Wiedziałam już, że tam nie ma nikogo żywego. Tak stojąc, myślałam, iż jestem zupełnie sama na całym świecie. Zachciało mi się jeść. Poszłam do kuchni. Nasypałam do talerza wiśni z koszyka i zalałam kwaśnym mlekiem. Trochę zjadłam. Wyszłam znowu przed dom.
Nagle spostrzegłam, że spod lasu idzie dwóch mężczyzn. Szybko uciekłam do domu i położyłam się w to samo miejsce, gdzie leżałam poprzednio. Leżąc oczy miałam otwarte i widziałam, jak mężczyźni podeszli do okna. Jeden z nich powiedział, żebym się nie bała. Dalej nie ruszyłam się z miejsca. Oni weszli do środka, popatrzyli i wyszli.
Po chwili jeden z nich wszedł powtórnie, podszedł do mnie, wziął za rękę i wyprowadził na zewnątrz. Ten drugi stał przed domem i wymiotował. Potem obaj chodzili po podwórku, wyraźnie czegoś szukali. Pytali mnie, czy nie wiem, gdzie tatuś coś zakopał. Na klombie przed domem zaczęli kopać dół. Po zakończeniu kopania zaprowadzili mnie za krzaki porzeczek i tam kazali siedzieć. Sami weszli do domu. Mnie interesował wykopany dół, więc tam poszłam. Po chwili dwaj mężczyźni wynosili pozawijane w płótno trupy i składali je do grobu. Oni myśleli, że ja będę płakać i dlatego schowali mnie za krzaki, ale ja nie płakałam. Stałam obok bez żadnej reakcji. Po zakopaniu grobu wzięli mnie za rękę i szliśmy do lasu.
W drodze zaczęłam wymiotować zjedzone wiśnie. W lesie jeden z nich został ze mną, a drugi gdzieś poszedł. Po chwili wrócił i powiedział, że można iść.
Przez ogród zbliżyliśmy się do jakiegoś domu. Kobieta otworzyła okno i szybko wsadzono mnie do wewnątrz. Na środku kuchni stała miska z wodą. Porozcinali mi sukienkę, a włosy łamiące się od krwi obcięli. Myli mnie i opatrywali rany. Miałam ich osiem, dwie na głowie, pozostałe rany znajdowały się po prawej stronie klatki piersiowej i na lewej ręce. Bandyta chyba pomylił strony i dlatego nie trafił w serce. Po obmyciu i zajodynowaniu ran położyli mnie na sienniku w komórce.
Pielęgnował mnie przeważnie mężczyzna. On zmieniał opatrunki, karmił, uczył po ukraińsku pacierza i znaku krzyża. Ponieważ byłam osłuchana z ukraińskim językiem, Ukraińcy często przychodzili do ojca, szybko zapominałam polską mowę, a coraz lepiej mówiłam po ukraińsku. Moich opiekunów nazywałam „tatą" i „mamą". Mieli oni siedemnastoletnią córkę, Nastię, i syna, którego w tym czasie nie było w domu (kuzynka twierdzi, że należał on wówczas do UPA). Kiedy wyzdrowiałam i zaczęłam wychodzić na dwór, opiekunowie mówili znajomym, iż jestem ich siostrzenicą.
Po jakimś czasie „tato" przyprowadził znalezioną w lesie osiemnastoletnią dziewczynę. Nie mogła chodzić. Myślę dzisiaj, że miała zapalenie stawów. Leżała w stodole i jęczała z bólu. Kiedy zanosiłam jedzenie lub picie, mówiłam do niej po ukraińsku. Denerwowała się bardzo i krzyczała, dlaczego nie mówię do niej po polsku. Miała na imię Wacka. Znała moich rodziców i mnie, ale ja jej nie znałam. (Po latach dowiedziałam się, że ocalała i obecnie mieszka w Poznaniu).
Ukraińska „mama" często zabierała mnie do cerkwi. Nie przypominam sobie z jej strony większego zainteresowania moją osobą. Całą opieką zajmował się przeważnie „tato". Z ich córką, Nastunią, pasałam krowy. Teraz wiem, że mój pobyt u Wojtowiczów - tak się nazywali moi opiekunowie - był publiczną tajemnicą. Zaczęto im grozić i musieli się mnie pozbyć. To było powodem, że wsadzono mnie na wóz, przykryto słomą...
„Mama" zawiozła mnie do sąsiedniej wsi Burzany. Mieszkała tam polska rodzina Strutyńskich - ludzie ci znali moich rodziców. Sprawa była wcześniej umówiona, przed domem stały dwie kobiety. Ukraińska „mama" wzięła mnie na ręce i bez słowa oddała tym kobietom. Sama, płacząc, szybko wsiadła na wóz i zdzieliła konie batem (do dziś słyszę turkot odjeżdżającego wozu).
Zaczęłam strasznie płakać i krzyczeć: - Mamo, ne kidaj mene.Płakałam bardzo długo, kobiety nie mogły mnie niczym uspokoić. Na drugi dzień zaprowadziły mnie do znachorki, które robiła nade mną jakieś czary, modły, wylewała jajko i wrzucała węgielki do wody. Stwierdziła, że jestem przestraszona.
Po niedługim czasie wyjechałam z moimi nowymi opiekunami w Lubelskie. Odnalazła mnie tam siostra mojej mamy. Udało się jej uciec z Lulówki wraz z sześcioletnią córką. Najstarsza córka cioci, siedemnastoletnia Jolanta, cała poraniona siedziała sześć dni w zbożu. Kompletnie wycieńczona dotarła do tej miejscowości, w której i ja przebywałam. Przy zagrodzie jakichś Ukraińców padła zemdlona. Udzielił jej pomocy i odwiózł do matki, do Horochowa, pewien Ukrainiec.
Siostra Joli, dwunastoletnia Alina wraz z trzyletnią Krysią siedziały w zbożu przez dwa dni. Dziewczynki żywiły się ziarnem z kłosów i piły rosę zbieraną z liści. Dłużej w takich warunkach nie mogły wytrzymać, więc skierowały się do jakiegoś ukraińskiego gospodarstwa. Szły drogą, było im wszystko jedno. Alina chodziła z Ukraińcami do szkoły i świetnie mówiła po ukraińsku.
Kiedy tak szły, w pewnej chwili nadjechał wóz z kilkoma banderowcami. Zatrzymali się i zaczęli pytać: dokąd idą? Alina powiedziała, że do cioci. Pytali małą - milczała. Jeden z nich zaczął krzyczeć, że to Polki. Nastawił karabin i chciał zejść z wozu, aby do dziewczynek strzelić, ale inny go powstrzymał i pogonił konia. Odjechali. Dziewczynki doszły do pierwszego gospodarstwa. Jakaś Ukrainka zobaczyła je, narobiła wrzasku, ale dała napić się wody i kawałek chleba. Nawet wskazała drogę wiodącą do Horochowa, gdzie gromadzili się uciekinierzy. Obie szczęśliwie dotarły na miejsce i odnalazły matkę.
Ich brat zginął razem z moją rodziną. Wujka zamordowano w polu.W 1945 roku, o ile dobrze pamiętam, odnalazła się też siostra mojego ojca. (Wrócili całą rodziną z Niemiec, gdzie byli wywiezieni na roboty). Wujostwo zabrali mnie do siebie, gdyż tamtej cioci, wdowie, było dość ciężko z liczną gromadką dzieci. Dalsze lata, aż do ukończenia szkoły i całkowitego usamodzielnienia się, spędziłam u tej drugiej cioci.
Wiosną 1977 roku, po trzydziestu czterech latach, otrzymałam wiadomość, że moja ukraińska „mama" od lat mnie poszukuje. Pytała, gdzie tylko mogła, przyjeżdżających z Polski w tamte strony, czy nie wiedzą, co się ze mną stało. Szczęśliwym trafem spotkała człowieka, który znał miejsce zamieszkania mojej cioci i w ten sposób otrzymałam ich adres. Mieszkają tam, gdzie kiedyś. Wiele razy miałam ochotę czynić starania o kontakt z tą rodziną, ale radzono mi, bym tego nie robiła, bo mogę im zaszkodzić. Niezwłocznie napisałam list do Wojtowiczów. W odpowiedzi otrzymałam zaproszenie, które załatwiła mi osobiście „mama".
Pojechałam tam z mężem i córką. Na podwórku przed nowo wybudowanym domem powitała mnie kobieta, która przypominała mi zupełnie „mamę". To była jej córka Nastunią. Po chwili wybiegła z domu przeszło osiemdziesięcioletnia babcia i to była „mama".
Zawołała do mnie imieniem mojej mamy, bo nagle jej się wydało, że stanęła przed nią tamta kobieta (jestem bardzo podobna do mojej mamy). Chwyciła mnie za rękę, posadziła na ławce przed domem i zaczęła oglądać moją głowę, grzebiąc mi we włosach. Kiedy ujrzała bliznę na głowie, to dopiero chwyciła mnie w objęcia i płacząc mówiła: - Teraz wierzę, że to ty, Ola. - Trudno jej było uwierzyć, że to naprawdę ja. Ostatni raz widziała mnie jako siedmioletnie dziecko, a tu stała przed nią czterdziestoletnia kobieta. Podczas tego spotkania po latach dowiedziałam się, że kiedy „mama" wróciła do domu po odwiezieniu mnie do Burzan, zastała zabitego męża. Zabili go podobno Rosjanie. Bali się cokolwiek mówić na ten temat.
Jadąc na Ukrainę planowałam pójść tam, gdzie znajduje się grób moich bliskich. Pojechaliśmy więc razem w towarzystwie „mamy", Nastuni i jej męża oraz wnuków. W miejscu mojego domu i grobów szumiał olbrzymi łan zboża. Zatrzymaliśmy konie obok „mojego" lasu. Chciałam zejść z wozu i przynajmniej uklęknąć w tym miejscu, ale nie zrobiłam tego. Obleciał mnie strach. I nikt mnie do tego kroku nie zachęcał.
Może innym razem...."
Za:
Wschodnie losy Polaków, wyb. W. Myśliwski, t.3, Łomża 1991, s. 315- 321.