
"Takich tłumów na placu przed bazyliką Świętego Jana na Lateranie w Rzymie nie widziano już dawno. Prawie półtora miliona ludzi zjechało z całych Włoch na manifestację w obronie rodziny. Apelowali oni do rządu, by zamiast snuć rojenia o zagwarantowaniu praw osobom pozostającym w „alternatywnych związkach", skupił się na realnym wsparciu tradycyjnej familii złożonej z kobiety i mężczyzny i ich dzieci.
W sobotę, 12 maja dzieci, młodzież, rodzice i dziadkowie szczelnie wypełnili plac przed bazyliką oraz sąsiednie ulice. Przybyli starzy i młodzi. W pełni sił i zniedołężniali. W dobie, gdy prasa i telewizja wrzaskliwie nagłaśniają zebranie się byle grupki lewackich agitatorów, gejów czy prostytutek, nasze centralne media niemal nie zwróciły uwagi na tę jedną z największych manifestacji współczesnych czasów. I łatwo się domyślić dlaczego. Macherzy od przekazywania informacji byli zaskoczeni nie tylko rozmiarami zlotu „włoskich ciemnogrodzian", ale też i rozczarowani atmosferą panującą w tym tłumie. Żadnej homofobii, okrzyków ślepej, zwierzęcej nienawiści. Zamiast tego manifestacja przybrała formę radosnego pikniku i zabawy na świeżym powietrzu, w której uczestniczyli zarówno katolicy, jak i muzułmanie, hinduiści czy żydzi. Przed bazylikę zjechała istna flotylla wózków dziecięcych kierowanych przez matki i babcie. A szkraby potrafiące już utrzymać się na własnych nogach tańczyły i gibały się w rytm skocznej muzyki. Klauni i akrobaci na szczudłach rozdawali całej tej dzieciarni słodycze. Starsi uczestnicy demonstracji wymachiwali balonami, kolorowymi parasolami. Młode pary mające wkrótce zmienić stan cywilny bawiły się razem z parami, które przyrzekały sobie miłość, wierność i uczciwość małżeńską 30 czy 40 lat temu.
Włosi protestowali przeciwko próbom przeforsowania przez rząd nowej ustawy przyznającej większe prawa osobom pozostającym w wolnych związkach, w tym homoseksualnych. Wiec o nazwie Dzień Rodziny zwołali politycy centroprawicowej opozycji i środowiska oraz stowarzyszenia związane z Kościołem. W sumie 450 organizacji. Pojawili się wszyscy przywódcy partii opozycyjnych. Były premier Sylwiusz Berlusconi niemal w ostatniej chwili zdecydował się na udział. Podobno podjął decyzję, gdy na łamach komunistycznego „Manifesto" zobaczył karykaturę, na której mama trzymająca dwójkę dzieci na ręku żali się: „Tam będzie mnóstwo księży". A tata odpowiada: „Chcesz powiedzieć, że dzieci powinny zostać w domu?".
Jednak przeciwko planom rządu protestowała nie tylko opozycja. Bo w gabinecie Romana Prodiego są ministrowie najwyraźniej kierujący się w swych działaniach maksymą ,jestem za, a nawet przeciw". Udział w manifestacji wziął m.in. szef resortu sprawiedliwości Klemens Mastella i jego kolega Jan Fioroni, odpowiedzialny za stan krajowej oświaty. Po raz kolejny doszło więc do głębokich podziałów w centrolewicowej koalicji rządowej, w której panuje brak zgody w sprawie ustawy o wolnych związkach, zwanej DICO. Wicepremier, minister kultury Franciszek Rutelli, nieobecny w Rzymie, powiedział, solidaryzując się z hasłami wiecu, że trzeba liczyć się z głosem tak wielu jego uczestników. Głównym hasłem manifestacji były słowa: „Więcej rodziny". Widniał również ogromny transparent z napisem: „To, co dobre dla rodziny, dobre dla kraju".
Przeczytaj cały artykuł: »»
Biedni dziennikarze
Wywiad z W. Giełżyńskim:
Rz: Czy każdy, kto w PRL wyjeżdżał za granicę jako korespondent, musiał się zgodzić na współpracę ze służbami specjalnymi PRL?
Wojciech Giełżyński: Nie wiem, czy każdy, ale bez wątpienia musiała się na to zgodzić zdecydowana większość. Każdy, kto wyjeżdżał na placówkę, musiał składać jakieś raporty. Mam wątpliwości co do Kazimierza Dziewanowskiego, który był bardzo odważnym człowiekiem. Co do Ryszarda Kapuścińskiego nie mam zdania. Ale nie można zapominać, że mówimy o największym polskim dziennikarzu, którego - gdyby nie podjął jakiejś formy współpracy z wywiadem - w ogóle by zapewne nie było.
A jak było z panem?
Ja nigdy nie byłem korespondentem, tylko dziennikarzem wyjeżdżającym na reportaże zagraniczne. I tacy jak ja oczywiście też przechodzili tryb sprawdzająco-werbunkowy.
Jaki to był tryb w pana przypadku?
W 1957 roku przed wielkim festiwalem w Moskwie do redakcji "Dookoła świata" weszło dwóch jegomości, którzy wylegitymowali się jako pracownicy kontrwywiadu i zabrali mnie na wielogodzinną rozmowę do konspiracyjnego lokalu na MDM. I tam zaproponowali mi, żebym w czasie wizyty w Moskwie obserwował prowokacje strony sowieckiej wobec Polaków i zdawał o niej relacje oficerowi kontaktowemu. I to robiłem, choć już wtedy zobaczyłem, że prowokacje średnio go interesują, a skupia się na zupełnie innych kwestiach. Taka forma współpracy trwała do roku 1962, a wyrejestrowany zostałem w roku 1964.
Dlaczego zdecydował się pan na podjęcie współpracy?
Szantażowano mnie moją działalnością w opozycyjnych "Wiciach", publikacjami w mikołajczykowskiej "Gazecie Ludowej", brakiem działalności w organizacjach komunistycznych. "Jest pan początkującym dziennikarzem, ma pan wielką karierę przed sobą, ale jeśli nie będzie pan z nami rozmawiał, to niestety zostanie ona przerwana" - mówili. Jednym słowem, prosty wybór: albo będę współpracował, albo zawodowo mnie nie będzie.
Czego chcieli w zamian za możliwość rozwoju zawodowego?
Mnie od początku mówili, że nie interesują ich donosy na kolegów. Jedyne, czego ode mnie chcieli, to relacje o tym, co interesuje dziennikarzy zagranicznych. I to im dawałem.
Charakterystyki tych zagranicznych dziennikarzy też pan pisał?
Oczywiście, ale cóż ja mogłem w tych charakterystykach napisać o ludziach, z którymi rozmawiałem po 20 - 30 minut. Mówiłem tylko o tym, czy byli wrogo czy przyjaźnie nastawieni.
Co jeszcze?
Zobowiązałem się do sprawozdań z wyjazdów zagranicznych. I to także przez kilka lat robiłem. Zresztą po zerwaniu współpracy z kontrwywiadem pisałem podobne raporty dla Wydziału Prasy KC PZPR.
Nigdy nie chcieli nic więcej?
Nie pytali mnie o kolegów redakcyjnych [nie musieli, w końcu to była Polityka..-Unicorn]. I nie ma moich donosów na kolegów.
Jak doszło do zerwania współpracy?
Po dwóch latach milczenia wezwano mnie na Chmielną i tam oficer zarzucił mi, że podczas pobytu w Wiedniu podjąłem współpracę z Centrum Wiesenthala. [taka sympatyczna aluzja do wiadomej służby..-Unicorn] Tyle że planowany w redakcji wyjazd do Wiednia nie doszedł do skutku. Więc odpowiedziałem mu, że nie mogłem podjąć takiej współpracy, bo mnie tam nie było, wyszedłem i trzasnąłem drzwiami. Od tego momentu miałem spokój.
Nie miał pan problemów z wykonywaniem zawodu, wyjazdami?
Nie, nigdy nie miałem kłopotów wyjazdowych. I w zasadzie poza jednym przypadkiem w 1968 roku nikt nie próbował nawiązać ze mną ponownej współpracy. A i wówczas wystarczyła odmowa, by dano mi spokój. Ceną za polityczny spokój, mój i redakcji "Dookoła świata", był wówczas mój paskudny tekst poświęcony rokowi 68.
Nie uwierała pana moralnie ta współpraca?
Nie byłem zachwycony tym, co zrobiłem. Miałem świadomość, że było to świństwo i wielki błąd życiowy.
Czyli nie uznaje pan tego za zło konieczne, by móc wykonywać swój zawód?
Uważałem wówczas, tak jak prawdopodobnie Kapuściński i inni, że to konieczne ustępstwa.
To było wówczas, a teraz też pan tak uważa?
Tak, teraz też tak uważam. Oczywiście, ponieważ skończyłem studia ekonomiczne, to mogłem być księgowym. Ale bez tamtej decyzji nie mógłbym być ani jeżdżącym po wielu miejscach świata dziennikarzem "Dookoła świata", ani podporą "Polityki" czy wielu innych czasopism, ani napisać sześćdziesięciu kilku książek, w tym kilku w drugim obiegu.
Czy była granica, której, pana zdaniem, nie wolno było przekroczyć?
Donosy na kolegów. To była granica, której nie przekraczał także Kapuściński. Tego mu nikt nie zarzuca...
Nie do końca. W dokumentach znajduje się opowieść o działaczce pokojowej, która "chętnie sypia z Murzynami". Nie było to już zdecydowane przekroczenie granicy?
Kapuściński był moim serdecznym przyjacielem i nie powiem o nim złego słowa. Ale każdemu może się zdarzyć jakiś głupi żart, wygłup, przekroczenie norm.
I to był taki przypadek, który nie mieści się w akceptowalnych granicach?
Możliwe, że tak.
Czy kiedykolwiek rozmawiał pan o tej części przeszłości z Kapuścińskim?
Od dwóch lat wiedziałem, że są jakieś teczki na jego temat. Ale, choć spotykaliśmy się często, to nigdy na ten temat nie rozmawialiśmy. Widać było jednak, że przeszłość go męczy, że cały czas obawiał się ujawnienia tych dokumentów. Był w nieustannym stresie, bo z jednej strony sypały się na niego wielkie zaszczyty, doktoraty honoris causa, a z drugiej strony wiedział, że ma na swoim koncie także ciemniejszą kartę.
To dlaczego o tym nie opowiedział? Dlaczego nie zdecydował się na szczere wyznanie, które sprawiłoby, że jego autorytet mógłby nie tylko nie stracić, ale nawet zyskać. Odwaga wyznania upadku - to ostatecznie dowód wielkości i heroizmu.
Sam zadaję sobie to pytanie. Przy jego klasie pisarskiej i znaczeniu w świecie mógł sobie pozwolić na wyznanie niewielkiego przestępstwa z przeszłości. Ale on widocznie myślał inaczej. Nie chciał nawet cienia podejrzenia i dlatego się męczył.
Ale przecież musiał wiedzieć, że do ujawnienia przeszłości wcześniej czy później dojdzie...
Nie potrafię wyjaśnić jego zachowania, ale zgadzam się z tymi, którzy mówią, że niezależnie od jego decyzji pozostaje on dla nich arcymistrzem polskiego dziennikarstwa.
Czy w takim razie należy w ogóle o tych sprawach mówić?
Oczywiście, że tak. Trzeba pokazywać, jak wyglądała tamta rzeczywistość, przed jakimi dylematami stawało moje pokolenie. Jednocześnie nie można zapominać o całym skomplikowaniu i różnorodności sytuacji, okresów i wyborów. Czym innym była współpraca w stalinizmie, a czym innym później. Nie wolno też zapominać o tym, że choć komunizm był podłym ustrojem, to my żyliśmy w najweselszym baraku w obozie. Problem polega na tym, że o tym wszystkim młodzi ludzie nie chcą dziś pamiętać, bo albo w ogóle nie interesuje ich przeszłość, albo zamiast badań wolą łatwe klisze."
Za:
http://www.rzeczpospolita.pl/dodatki/opinie_070523/opinie_a_2.html
Zainteresował mnie jeden moment w wywiadzie- nie ma moich donosów na kolegów. Jednak dziennikarz nie powiedział wyraźnie- NIE PISAŁEM.. Po prostu- nie ma donosów. Nie istnieją..
Dariusz Kos zastanawia się dlaczego maleje sprzedaż tygodników..Trafne uwagi:
"Czy polskie tygodniki opinii są na wirażu? Dlaczego spada ich sprzedaż i to drastycznie? Dlaczego niszowe tygodniki, jak “Najwyższy CZAS!” mają stałą sprzedaż bądź im wzrasta, jak “Gazecie Polskiej”, podczas, gdy największym spada i to drastycznie? Na te pytania mieli odpowiedzieć redaktorzy naczelni i publicyści pism zaproszeni na debatę zorganizowaną przez studentów UW zrzeszonych w Kole Naukowym Obserwacji Polski Mediów im. Stefena Kisielewskiego. Przysłuchiwałem się dyskusji, nawet ciekawej, lecz wyszedłem z niedosytem. Choć momentami dyskusja była gorąca, to jednak nie poruszyła podstawowego problemu - rzetelności i wiarygodności, która w dziennikarstwie jest istotnym czynnikiem. W czasach internetu i bezproblemowej dostępności do informacji. W czasach, kiedy każdy kto chce może zostać “internetowym publicystą” podającym swe opinie, tezy, spostrzeżenia a przede wszystkim informacje i to wiarygodne, bo poparte “linkami”, w takich czasach od tygodników opinii, tych wysokonakładowych tygodników wymaga się dużo więcej, niźli jeszcze dekadę temu. Dlaczego “Wprost”, “Newsweek Polska”, czy “Polityka” sprzedają prawie o połowę mniej egzemplarzy, niż jeszcze dwa lata temu (spadek z ok. 250 tys. do ok. 160-120 tys. egz.).?
Oprócz czysto ekonomicznych czynników ważna jest wiarygodność i rzetelność. Co z tego, iż wszystkie pisały o “taśmach Oleksego”, skoro to co w nich najciekawsze przedstawiła i dokładnie omówiła “kataryna” - blogerka z kataryna.blox.pl. Wszystkie trzy największe polskie tygodniki nad “aferą Balcerowicza” (konflikt interesu Leszka Balcerowicza związany z finansowaniem fundacji CASE kierowanej przez jego żonę - Ewę Balcerowicz) przeszły do porządku dziennego. Prawdziwe, rzetelne i wiarygodne informacje o tej aferze podawały niszowe tygodniki, takie jak “Najwyższy CZAS!”. Proszę teraz zwrócić uwagę na to co się dzieje z szefem Banku Światowego. Media rozpętały ogólnoświatową nagonkę, bo Paul Wolfowitz podwyższył pensję swojej konkubinie. Wszystkie największe media amerykańskie i zagraniczne przerobiły ten temat na wszelkie możliwe sposoby. Efekt - Wolfowitz rezygnuje z szefowania Bankiem Światowym. Tymczasem w Polsce o podobnej aferze, której bohaterami, byli: prezes NBP i jego żona (NBP dotował fundację kierowaną przez żonę szefa NBP, na dodatek dotowały tą fundację także banki prywatne wobec których decyzje podejmował prezes NBP - czyli mąż szefowej owej fundacji) najważniejsze trzy tygodniki w ogóle się nie zająknęły. Dla nich temat nie istniał. O tej sprawie można było poczytać za to w “NCZAS-ie”, który wyjawił na światło dzienne aferę Balcerowicza. Żył tym polski internet. Blogerzy i najróżniejsze strony internetowe zarządzane przez hobbistów rozpisywały się w szczegółach o sprawie. Trwała burzliwa dyskusja. Największe tygodniki milczały. Dopiero po całym kwartale (czyli po trzech miesiącach) zaczęły o sprawie pisać: “Newsweek”, “Polityka”, czy “Wprost”, ale pierwsze dwa pisma wzięły ówczesnego prezesa NBP w obronę i robiły wszystko, by ośmieszyć tych, co wysuwali jakiekolwiek zarzuty pod adresem Leszka Balcerowicza. W USA w ogóle taka sytuacja byłaby nie do pomyślenia, co ukazała właśnie ostatnia afera z Paulem Wolfowitzem.
Gdy ostatnio zaczęło podważać bezstronność niektórych sędziów Trybunału Konstytucyjnego o zarzutach i ich szczegółach można było dowiedzieć się z internetu, bądź niszowych tygodników, ale nie od “świętej trójcy”. O bardzo poważnych zarzutach wobec sędziego TK prof. Mirosława Wyrzykowskiego można było poczytać w “Gazecie Finansowej” i “Najwyższym CZAS-ie!” oraz w internecie, ale nie w największych tygodnikach. Podczas, gdy w USA, Francji, Wlk. Brytanii, czy Niemczech za przemilczenie tak poważnej sprawy właściciele i szefostwo największych mediów rozpoczęłoby “czystki” wśród swoich publicystów.
Tego typu przykłady można wyliczać bez końca. Największe tygodniki w kraju przestały reagować na to co interesuje czytelników. Na to co rozpala ich umysły i powoduje chęć zabrania głosu w debacie, zajęcia stanowiska, wyrobienia poglądu i osądu problemu. Czytelnicy to co ich interesuje znajdują za to w internecie, który w żaden sposób nie ogranicza pola debaty. Nic więc dziwnego, iż coraz więcej czytelników zaczyna dostrzegać, iż miejscem, w którym poruszane są najciekawsze tematy, największe problemy, dogłębne analizy i merytoryczne dowody jest internet i niszowe czasopisma. Dlatego właśnie w ich stronę się zwracają, odwracając jednocześnie od “świętej trójcy”.
Dlaczego największe tygodniki przestały odpowiadać na zapotrzebowanie swych czytelników? A kto powiedział, że zawsze na nie odpowiadały? Skąd przekonanie, że chodzi im o zaspokojenie upodobań czytelników, a nie o ich kształtowanie? Okazuje się, że największe czasopisma nagle przestają mieć wpływ na to co wiedzą i myślą ludzie. A właśnie kształtować wiedzę i opinie - to było ich zadanie. Teraz nie potrafią się odnaleźć w świecie, w którym wiedza leży już nie na wyciągnięcie ręki, lecz na odpalenie kompa."
Za:
http://www.kos.media.pl/?p=109#more-109
Kiedyś czytałem Newsweeka ale od wymiany redakcji tygodnik ten stał się przeraźliwie nudny, jak jakaś Polityka czy Przegląd.. O Przekroju nie wspomnę- radziłbym zaprzestać wydawania tej gazety, nie ma to sensu. Mój znajomy, zadeklarowany ideowy lewicowiec stwierdził, że woli czytać...Najwyższy Czas albo Wprost bo jest dużo ciekawostek i nie są powtarzane tematy.. Gdy go spytałem dlaczego nie czyta już Polityki odpowiedział, że jest nudna, jakby pisano teksty na zasadzie-"pan przeczyta, pan osądzi, pan przyswoi i oceni..tak jak MY".. Wprost nieco się czasami zapętla w ujawnianiu różnych afer- początek jest niezły ale rozwinięcie tematu już słabsze.. W Przekroju znalazłem JEDEN ciekawy artykuł w ciągu pół roku!-> o blogerach
Błąd tygodników polega na lansowaniu tematów, które są mało aktualne i pomijaniu tematów "żyjących". Może redakcje wychodzą z założenia, że ignorowanie Internetu i blogerów przyczyni się do ich..zamilknięcia? Błędne założenie.