Biedni dziennikarze Wywiad z W. Giełżyńskim:
Rz: Czy każdy, kto w PRL wyjeżdżał za granicę jako korespondent, musiał się zgodzić na współpracę ze służbami specjalnymi PRL?
Wojciech Giełżyński: Nie wiem, czy każdy, ale bez wątpienia musiała się na to zgodzić zdecydowana większość. Każdy, kto wyjeżdżał na placówkę, musiał składać jakieś raporty. Mam wątpliwości co do Kazimierza Dziewanowskiego, który był bardzo odważnym człowiekiem. Co do Ryszarda Kapuścińskiego nie mam zdania. Ale nie można zapominać, że mówimy o największym polskim dziennikarzu, którego - gdyby nie podjął jakiejś formy współpracy z wywiadem - w ogóle by zapewne nie było.
A jak było z panem?
Ja nigdy nie byłem korespondentem, tylko dziennikarzem wyjeżdżającym na reportaże zagraniczne. I tacy jak ja oczywiście też przechodzili tryb sprawdzająco-werbunkowy.
Jaki to był tryb w pana przypadku?
W 1957 roku przed wielkim festiwalem w Moskwie do redakcji "Dookoła świata" weszło dwóch jegomości, którzy wylegitymowali się jako pracownicy kontrwywiadu i zabrali mnie na wielogodzinną rozmowę do konspiracyjnego lokalu na MDM. I tam zaproponowali mi, żebym w czasie wizyty w Moskwie obserwował prowokacje strony sowieckiej wobec Polaków i zdawał o niej relacje oficerowi kontaktowemu. I to robiłem, choć już wtedy zobaczyłem, że prowokacje średnio go interesują, a skupia się na zupełnie innych kwestiach. Taka forma współpracy trwała do roku 1962, a wyrejestrowany zostałem w roku 1964.
Dlaczego zdecydował się pan na podjęcie współpracy?
Szantażowano mnie moją działalnością w opozycyjnych "Wiciach", publikacjami w mikołajczykowskiej "Gazecie Ludowej", brakiem działalności w organizacjach komunistycznych. "Jest pan początkującym dziennikarzem, ma pan wielką karierę przed sobą, ale jeśli nie będzie pan z nami rozmawiał, to niestety zostanie ona przerwana" - mówili. Jednym słowem, prosty wybór: albo będę współpracował, albo zawodowo mnie nie będzie.
Czego chcieli w zamian za możliwość rozwoju zawodowego?
Mnie od początku mówili, że nie interesują ich donosy na kolegów. Jedyne, czego ode mnie chcieli, to relacje o tym, co interesuje dziennikarzy zagranicznych. I to im dawałem.
Charakterystyki tych zagranicznych dziennikarzy też pan pisał?
Oczywiście, ale cóż ja mogłem w tych charakterystykach napisać o ludziach, z którymi rozmawiałem po 20 - 30 minut. Mówiłem tylko o tym, czy byli wrogo czy przyjaźnie nastawieni.
Co jeszcze?
Zobowiązałem się do sprawozdań z wyjazdów zagranicznych. I to także przez kilka lat robiłem. Zresztą po zerwaniu współpracy z kontrwywiadem pisałem podobne raporty dla Wydziału Prasy KC PZPR.
Nigdy nie chcieli nic więcej?
Nie pytali mnie o kolegów redakcyjnych [nie musieli, w końcu to była Polityka..-Unicorn]. I nie ma moich donosów na kolegów.
Jak doszło do zerwania współpracy?
Po dwóch latach milczenia wezwano mnie na Chmielną i tam oficer zarzucił mi, że podczas pobytu w Wiedniu podjąłem współpracę z Centrum Wiesenthala. [taka sympatyczna aluzja do wiadomej służby..-Unicorn] Tyle że planowany w redakcji wyjazd do Wiednia nie doszedł do skutku. Więc odpowiedziałem mu, że nie mogłem podjąć takiej współpracy, bo mnie tam nie było, wyszedłem i trzasnąłem drzwiami. Od tego momentu miałem spokój.
Nie miał pan problemów z wykonywaniem zawodu, wyjazdami?
Nie, nigdy nie miałem kłopotów wyjazdowych. I w zasadzie poza jednym przypadkiem w 1968 roku nikt nie próbował nawiązać ze mną ponownej współpracy. A i wówczas wystarczyła odmowa, by dano mi spokój. Ceną za polityczny spokój, mój i redakcji "Dookoła świata", był wówczas mój paskudny tekst poświęcony rokowi 68.
Nie uwierała pana moralnie ta współpraca?
Nie byłem zachwycony tym, co zrobiłem. Miałem świadomość, że było to świństwo i wielki błąd życiowy.
Czyli nie uznaje pan tego za zło konieczne, by móc wykonywać swój zawód?
Uważałem wówczas, tak jak prawdopodobnie Kapuściński i inni, że to konieczne ustępstwa.
To było wówczas, a teraz też pan tak uważa?
Tak, teraz też tak uważam. Oczywiście, ponieważ skończyłem studia ekonomiczne, to mogłem być księgowym. Ale bez tamtej decyzji nie mógłbym być ani jeżdżącym po wielu miejscach świata dziennikarzem "Dookoła świata", ani podporą "Polityki" czy wielu innych czasopism, ani napisać sześćdziesięciu kilku książek, w tym kilku w drugim obiegu.
Czy była granica, której, pana zdaniem, nie wolno było przekroczyć?
Donosy na kolegów. To była granica, której nie przekraczał także Kapuściński. Tego mu nikt nie zarzuca...
Nie do końca. W dokumentach znajduje się opowieść o działaczce pokojowej, która "chętnie sypia z Murzynami". Nie było to już zdecydowane przekroczenie granicy?
Kapuściński był moim serdecznym przyjacielem i nie powiem o nim złego słowa. Ale każdemu może się zdarzyć jakiś głupi żart, wygłup, przekroczenie norm.
I to był taki przypadek, który nie mieści się w akceptowalnych granicach?
Możliwe, że tak.
Czy kiedykolwiek rozmawiał pan o tej części przeszłości z Kapuścińskim?
Od dwóch lat wiedziałem, że są jakieś teczki na jego temat. Ale, choć spotykaliśmy się często, to nigdy na ten temat nie rozmawialiśmy. Widać było jednak, że przeszłość go męczy, że cały czas obawiał się ujawnienia tych dokumentów. Był w nieustannym stresie, bo z jednej strony sypały się na niego wielkie zaszczyty, doktoraty honoris causa, a z drugiej strony wiedział, że ma na swoim koncie także ciemniejszą kartę.
To dlaczego o tym nie opowiedział? Dlaczego nie zdecydował się na szczere wyznanie, które sprawiłoby, że jego autorytet mógłby nie tylko nie stracić, ale nawet zyskać. Odwaga wyznania upadku - to ostatecznie dowód wielkości i heroizmu.
Sam zadaję sobie to pytanie. Przy jego klasie pisarskiej i znaczeniu w świecie mógł sobie pozwolić na wyznanie niewielkiego przestępstwa z przeszłości. Ale on widocznie myślał inaczej. Nie chciał nawet cienia podejrzenia i dlatego się męczył.
Ale przecież musiał wiedzieć, że do ujawnienia przeszłości wcześniej czy później dojdzie...
Nie potrafię wyjaśnić jego zachowania, ale zgadzam się z tymi, którzy mówią, że niezależnie od jego decyzji pozostaje on dla nich arcymistrzem polskiego dziennikarstwa.
Czy w takim razie należy w ogóle o tych sprawach mówić?
Oczywiście, że tak. Trzeba pokazywać, jak wyglądała tamta rzeczywistość, przed jakimi dylematami stawało moje pokolenie. Jednocześnie nie można zapominać o całym skomplikowaniu i różnorodności sytuacji, okresów i wyborów. Czym innym była współpraca w stalinizmie, a czym innym później. Nie wolno też zapominać o tym, że choć komunizm był podłym ustrojem, to my żyliśmy w najweselszym baraku w obozie. Problem polega na tym, że o tym wszystkim młodzi ludzie nie chcą dziś pamiętać, bo albo w ogóle nie interesuje ich przeszłość, albo zamiast badań wolą łatwe klisze."
Za:
http://www.rzeczpospolita.pl/dodatki/opinie_070523/opinie_a_2.html
Zainteresował mnie jeden moment w wywiadzie- nie ma moich donosów na kolegów. Jednak dziennikarz nie powiedział wyraźnie- NIE PISAŁEM.. Po prostu- nie ma donosów. Nie istnieją..