"Niemiecka skrajna lewica nie od dzisiaj przygotowuje się do protestów przeciwko zapowiedzianemu na początek czerwca szczytowi G8 w nadbałtyckim kurorcie Heiligendamm. Dwa lata temu lewacy podpalili agencję reklamową w Hamburgu. Potem było kilkadziesiąt akcji na budynki rządowe w całych Niemczech, restaurację McDonald’s w Berlinie i posterunki policji."
Wszystko pod hasłem walki przeciwko kapitalistom, wyzyskiwaczom i ekskluzywnemu klubowi najbogatszych państw, ciemiężców ludów Afryki i innych. Punktem kulminacyjnym ma być szczyt przywódców krajów G8 w Heiligendamm. W obozach treningowych w wielu miejscach Niemiec lewackie grupy doskonalą metody protestu, przygotowują ulotki, broszury, a nawet koktajle Mołotowa. – Nasze blokady muszą wytrzymać dwudziestoczterogodzinne oblężenie policji – mówi Christoph Kleine, jeden z szefów kampanii o nazwie „Blok G8“. To konglomerat trockistów, maoistów, grup marksistowsko-leninowskich, anarchistów i wielu innych działających w Niemczech organizacji skrajnej lewicy. Kleine ma nadzieję, że szczyt G8 będzie swego rodzaju nowym początkiem w walce z systemem kapitalistycznym.
Nowa fala protestów
– Nie dopuścimy do żadnych zakłóceń w Heiligendamm – zapowiedział wczoraj Wolfgang Schäuble, szef niemieckiego MSW. Policja przeszukała w ubiegłym tygodniu kilkadziesiąt lokali grup lewackich. Zakończyło się to zamieszkami ulicznymi w Berlinie i Hamburgu z udziałem tysięcy osób.
Ale nie to spędza sen z oczu niemieckich polityków. Zasadnicze pytanie brzmi, czy Niemcom grozi powtórka z historii w postaci nowej fali protestów. Takich jak ta z lat 60., której następstwem było powstanie Frakcji Armii Czerwonej (RAF) i zamachy terrorystyczne, w których zginęło ponad trzydzieści osób. – RAF przegrała i nie ma powrotu do takiej formy walki – mówią zgodnie niemieccy eksperci.
Takiego zdania jest także 22 -letni Johannes, student z Berlina. Kilka tygodni temu zasłynął, rozwijając w sali Bundestagu plakat z napisem: „Życzenia niemieckiej gospodarki są nienaruszalne“. Była to parafraza pierwszego artykułu niemieckiej konstytucji, w której mowa jest o nienaruszalności godności człowieka. W tym czasie koledzy Johannesa zawiesili na budynku parlamentu transparent z hasłem: „Niemieckiej gospodarce“, który na kilkadziesiąt minut zasłonił wykuty w tynku napis: „Niemieckiemu narodowi“. – Nie mamy nic wspólnego z pokoleniem '68 i ideologią ówczesnych protestów. Chcemy sprawiedliwości – mówi Johannes.
Gotowi do użycia przemocy
Inne plakaty pojawiły się podczas pierwszomajowej demonstracji w Kreuzbergu, dzielnicy Berlina będącej od dziesiątków lat siedzibą całej gamy organizacji lewicowych. Tysiące demonstrantów oklaskiwało Ralfa Reindersa, byłego terrorystę z czasów RAF. Jego koleżanka Inge Viett, także była członkini RAF, kroczyła dzielnie na czele pochodu, a na plakatach umieszczono żądania zwolnienia z więzienia terrorysty RAF, Christiana Klara. – Skrajna lewica poszukuje nowego Che Guevary – komentował to wydarzenie „Der Tagesspiegel“. Czeka na niego 25 tysięcy niemieckich lewaków. Jak ocenia Schäuble, gotowych do stosowania przemocy jest sześć tysięcy członków grup lewicowych. Niektóre wzorują się na RAF."
Za:
http://www.rzeczpospolita.pl/news.rol?newsId=1117
Historia powtarza się farsą, czasami jednak krwawą...
"Istnieją niezbite dowody znacznych zmian w rosyjskiej nieoficjalnej polityce zagranicznej po roku 1968. Oficjalnie okazywano niekłamaną pogardę dla grupy niezorganizowanych, infantylnych lewicowców, którzy próbowali wstrząsnąć ustalonym porządkiem świata i stwarzali problem dla ortodoksyjnych partii komunistycznych całego świata. Nieoficjalnie jednakże Kreml okazywał ojcowskie zainteresowanie terrorystycznymi „awanturnikami" wszelkiego autoramentu. Wszystko było dozwolne i usprawiedliwione, jeżeli dotyczyło „narodowych sił wyzwoleńczych", bez względu na geografię lub orientację polityczną, nawet najbardziej antystalinowską, albo, co gorsza, trockistowską, uważaną od dawna w konformistycznych kołach komunistycznych za nieprawidłową czy wręcz wrogą. Praktycznie co druga zbrojna grupa partyzantów, dążąca do obalenia światowego imperium, mogła liczyć na dyskretną pomoc Moskwy.
Artykuł Borisa Ponomariowa, kremłowskiego szefa do spraw międzynarodowego komunizmu, który ukazał się w roku 1971 w piśmie „Komunist", konsekrował tę politykę. Przyznał on, że Nowa Lewica nie jest ani ideologicznie, ani organizacyjnie homogeniczna, przyciągając „różne grupy awanturników jak maoiści i trockiści". Jej członkowie dają się „łatwo zarazić rewolucyjną frazeologią" i są „wyraźnie zatruci antykomunistycznymi przesądami". Pomimo tego „ich antyimperialistyczny kierunek jest oczywisty". Dlatego też niewspomożenie ich byłoby „osłabieniem walki antyimperialistycznej (...) i zlekceważeniem widoków na powstanie połączonego frontu przeciwko monopolistycznemu kapitalizmowi". Ponomariow kończył swój artykuł krótkim przypomnieniem: „Komuniści zawsze pozostaną partią socjalistycznej rewolucji, która nigdy nie będzie tolerowała kapitalizmu i jest zawsze gotowa stanąć na czele walki o całkowite polityczne zwycięstwo mas pracujących".
Z punktu widzenja Ponomariowa perspektywy były wspaniałe, ponieważ odrobina szczęścia lub przeczucia dobrze pokierowały ręką Rosjan, zanim zwalił się na nich rok 1968. Podczas „Praskiej Wiosny", tego samego brzemiennego roku, czeski generał Jan Sejna uciekł do USA, rozmyślnie zabierając ze sobą dokumenty zbierane przez dwadzieścia lat służenia jako wojskowy doradca Komitetu Centralnego Komunistycznej Partii Czechosłowacji. Ujawnił on, posiadając w ręku niezbite dowody, że już w roku 1964 sowieckie Politbiuro zdecydowało dziesięciokrotnie zwiększyć dotowanie terroryzmu. Tajna współpraca wszystkich państw bloku komunistycznego polegała na rekrutowaniu szpiegów i infiltracji światowego lewicowego ruchu terrorystycznego. Specjalne szkoły przygotowujące partyzantów powstały w Czechosłowacji, NRD i na Kubie. Uczniami byli „wybrani terroryści z całego świata".
W dwa lata później - w styczniu 1966 roku - Konferencja Trzech Kontynentów, w której uczestniczyło 513 delegatów reprezentujących osiemdziesiąt trzy grupy z Trzeciego Świata, rozpoczęła swe obrady w Hawanie. Było ta wydarzenie na miarę bolszewickiej rewolucji 1917 roku i bezpowrotnie zmieniło oblicze świata. W Deklaracji Programowej przypomniano proletariuszom całego świata o potrzebie ścisłej współpracy między „krajami socjalistycznymi" (typu sowieckiego) i „narodowymi ruchami wyzwoleńczymi", przezornie nie zapominając o „ruchach demokratycznych robotników i studentów" w kapitalistycznej Europie i Północnej Ameryce. Celem tej współpracy było obmyślenie „globalnej strategii rewolucyjnej przeciwko globalnej strategii imperializmu amerykańskigo".
Konferencja domagała się czegoś więcej niż „Wietnam" dla każdego kontynentu. Lista kandydatów dla zbrojnego wyzwolenia obejmowała byłe Kongo belgijskie, portugalskie kolonie Angolę i Mozambik, Etiopię, Rodezję. Południową Afrykę, Południowo-Zachodnią Afrykę, Północny i Południowy Jemen, Palestyńczyków, Laos, Kambodżę. Południową Koreę. Republikę Dominikańską, Wenezuelę. Gwatemalę. Peru, Kolumbię, Cypr, Panamę i Indonezyjską prowincję Północnego Kalimantanu.
Spotkanie zakończyło się powołaniem do życia Afrykańskiej, Azjatyckiej i Latynoamerykańskiej Organizacji Solidarności. Jej sekretariat miał stałą siedzibę w Hawanie. Sekretarz Generalny Omany Cienfuegos Goriaran był wieloletnim zwolennikiem twardej linii Moskwy w Komitecie Centralnym Kubańskiej Partii Komunistycznej.
Niektórzy interpretowali Konferencję Trzech Kontynentów jako odbicie pragnienia Castro, by wyeksportować jego rodzaj rewolucji do Trzeciego Świata. Sowietolodzy dopatrują się w niej ważnego ruchu strategicznego wykonanego przez Moskwę jako reakcję na udaną penetrację czerwonych Chin w Afryce i Azji. Zachodni dyplomaci twierdzili, że był to początek skoncentrowanego zamachu na zachodni kapitalizm w ogóle, a na Stany Zjednoczone w szczególności. Wykonawcami miały być Międzynarodowe Formacje Partyzantów. Faktem jest, że w dziesięć miesięcy później zupełnie nowy łańcuch obozów szkoleniowych dla partyzantów z czterech kontynentów - łącznie z Europą - powstał na Kubie pod opieką sowieckiego pułkownika KGB Wadima Koczergina.
Powstające w latach siedemdziesiątych bandy terrorystyczne na całym świecie zaciągnęły u Kubariczyków i ich rosyjskich patronów dług wdzięczności za siatkę obozów wokół Hawany. Nikt nie mógłby zacząć działalności bez podstawowego przeszkolenia, a ci, którzy nie byli szkoleni na Kubie, pobierali nauki u tych, którzy przeszli takie przeszkolenie. Palestyńczycy, wkrótce drugi największy biegun magnetyczny dla początkujących terrorystów, zaczęli w 1966 roku posyłać swoich ludzi na Kubę. Kubańscy instruktorzy szkolili fedainów w bliskowschodnich obozach od wczesnych lat siedemdziesiątych. Trzecim biegunem zamykającym trójkąt była sama Rosja Sowiecka zbrojąca i szkoląca Palestyńczyków na swoim własnym terytorium i równocześnie wypuszczająca tysiące innych zawodowych terrorystów - Europejczyków, Południowych i Północnych Amerykanów, Afrykańczyków i Azjatów - po przeszkoleniu w głębi Rosjii lub Czechosłowacji, na Węgrzech, w Bułgarii, Północnej Korei czy Południowym Jemenie.
W latach siedemdziesiątych linia obozów dosięgła Afryki. Wiele tysięcy rekrutów z Pierwszego, Drugiego i Trzeciego Świata szkoliło się w oswobodzonej Angoli i Mozambiku, nowych komunistycznych państwach o orientacji prorosyjskiej; w Algierii za sprawą Palestyńczyków i za libijskie pieniądze, w samej Libii z ramienia Palestyńczyków i z sowieckim uzbrojeniem wartym kilka miliardów dolarów. W większości obozów uczyli Kubańczycy, w wielu Niemcy z NRD, w kilku Północni Koreańczycy. Wszystko pozostawało w rodzinie. (Czerwone Chiny, początkowo atrakcyjne, przestały się liczyć, gdy „Banda Czworga" popadła w niełaskę).
W dekadzie terroru niezbędna pomoc nadchodziła z jednej lub z drugiej strony trójkąta. Broń pojawiała się wtedy i tam gdzie była potrzebna, wędrując zabezpieczonymi trasami przez Europę Wschodnią lub przewożona przez Arabów jako bagaż dyplomatyczny. Obiecujący terroryści przechodzili bardziej zaawansowane szkolenie, bezpośredni wykonawcy zamachów mieli zapewniony odwrót i miejsce ukrycia. Im więcej pomocy dostawali, tym lepsza stawała się ich technologia, a im lepsza technologia, tym większej pomocy potrzebowali. U schyłku dekady niewiele się już działo na skalę chałupniczą.
Nie wszyscy, którzy przyjęli rosyjską czy kubańską ofertę pomocy, byli na sprzedaż lub do wynajęcia. Wielu z nich przysparzało swoim byłym dobroczyńcom kłopotów. Jeszcze innym nie zależało na tym, skąd przychodzi pomoc i nigdy się po nią nie pofatygowali, zadowalając się niezbędnymi umiejętnościami, których zostali wyuczeni, Ich wartość dla Rosji polegała na zdolności zakłócania porządku na Zachodzie nie przekraczającej jednak nigdy granic sowieckiego imperium.
Przy końcu lat siedemdziesiątych grupy terrorystyczne tworzyły niewiarygodną mieszaninę etnicznych i religijnych nacjonalistów i separatystów, antykolonialnych patriotów, antyrasistów. sardyriskich bandytów i zbirów mafii, anarchistów, trockistów, maoistów, ortodoksyjnych stalinowców i marksistów-leninistów wszelkiej maści. Nie można było przykleić im tej samej etykiety, ale wszyscy oni uważali się za elitarne bataliony w Światowej Armii Walki Komunistycznej.
Wkroczyli w lata osiemdziesiąte, walcząc ciągle o komunistyczne społeczeństwo, jeszcze przez nich samych nie zdefiniowane. Poza odwoływaniem się do ortodoksyjnych partii komunistycznych nie potrafili powiedzieć, o jaki komunizm walczą. Prawdopodobnie nie wiedzieli, i wydaje się, że im na tym specjalnie nie zależało. Nigdzie w ich wielotomowych traktatach nie spotyka się nic więcej poza wzmianką na ten , temat. Na sześćdziesięciu stronach słynnej „Rezolucji o Strategii" Czerwone Brygady poświęciły temu problemowi tylko cztery linijki.
Jeżeli nawet obraz Związku Sowieckiego był w tych lewicowych kręgach sponiewierany (włączając w to komunistów), to ciągle uważano go za państwo socjalistyczne. Oskarżenie Kremla o demoniczną konspirację przeciwko Zachodowi byłoby, w tej sytuacji, nie na miejscu. Znajomym chłodem zmroziłoby postępowe serca przywołując groźny cień senatora Joe McCarthy'ego. Natomiast oskarżenie Kubańczyków lub, co gorsza, Palestyńczyków byłoby wyjątkowo lekkomyślne.
Dlatego też Zachód nie uczynił nic. Takie rozważania polityczne miały prawie na pewno kapitalne znaczenie dla oblężonych przywódców rządów, którzy - ze zrozumiałych przyczyn i z żalem - nie mówili nic. Gdyby zachodnie służby wywiadowcze ujawniły publicznie jakiekolwiek informacje, najbardziej zatwardziali terroryści mogliby zostać ukazani takimi, jakimi naprawdę byli, odarci z rewolucyjnych pretensji, wyizolowani we własnym getcie. Rządy zachodnie świadomie nie ujawniając tych informacji zapewniały terrorystom bezkarność i prawo do zabijania.
Ryzyko podejmowane przez Sowietów było minimalne. Stało się wkrótce jasne, że żaden rząd zachodni nie odważy się powrócić z tego powodu do Zimnej Wojny. Wiadomo "było również, że sama Rosja nie zostanie zagrożona rozszerzającą się terrorystyczną zarazą.
Żadna z szalejących w Europie band terrorystycznych nie okazywała chęci uderzenia w Związek Sowiecki. (Kiedy neofita w niemieckim podziemiu zaproponował porwanie sowieckiego dyplomaty dla „wywołania chaosu", banda Baader-Meinfoh wyrzuciła go jako wariata). Przez sześćdziesiąt lat w Związku Sowieckim radzono sobie efektywnie i okrutnie z problemami etnicznymi i religijnymi, a jego problemy związane z politycznymi dysydentami różniły się od podobnych problemów na Zachodzie..."
Za: C. Sterling, Sieć terroru, Warszawa 1990. Wątek "pomocy" ZSRR lewackim ruchom jest również ukazany w książkach J. Barrona o KGB.